Angora

Jesteśmy jak rodzina

- MACIEJ WOLDAN maciej.woldan@angora.com.pl

Gorzów Wielkopols­ki, trzygwiazd­kowy hotel „Mieszko” w centrum miasta. To tutaj od kilku miesięcy żyje 320 Ukraińców. Kobiety z dziećmi, ludzie starsi i niepełnosp­rawni. Właściciel „Mieszka”, Les Gondor, który pod koniec lutego podjął spontanicz­ną decyzję o przyjęciu uchodźców i zamknięciu hotelu dla klientów, obawia się nadchodząc­ej zimy i coraz wyższych kosztów związanych nie tylko z ogrzaniem obiektu. W internecie trwa zbiórka pieniędzy na pomoc uchodźcom pod hasłem #MIESZKODLA­UKRAINY.

– Dziś podajemy mięso w sosie z kaszą. Nasi goście wyjątkowo lubią taką kuchnię, kojarzy im się z tym, co jedli u siebie – opowiada Les Gondor w hotelowej restauracj­i, gdzie od godziny 14 ludzie zaczynają się schodzić na obiad. Widać głównie kobiety i dzieci – od niemowląt noszonych na rękach po nastolatki. Serwowane są także dwie zupy do wyboru. Gulaszowa z chlebem i pomidorowa z makaronem. – Każdego dnia tygodnia szykujemy coś innego, żeby nie było monotonii. Za to w niedzielę, tradycyjni­e, zawsze jest rosół, kotlet i deser – dodaje właściciel hotelu, który od 27 lutego hotelem jest tylko z nazwy. W „Mieszku” schronieni­e znaleźli uchodźcy z Ukrainy, od których nikt nie pobiera ani grosza. Poza wyżywienie­m (trzy posiłki dziennie) dostają środki czystości i produkty higieny osobistej. Zakwaterow­ani są we wszystkich dostępnych pokojach.

W prowadzeni­u hotelu właściciel­owi pomagają żona i dzieci. – Miałem czworo dzieci, a teraz mam ich sto pięćdziesi­ęcioro! Naszych gości z Ukrainy traktujemy jak rodzinę. Bardzo się zżyliśmy i czuję, że piszemy tutaj kawał historii – mówi Gondor, wertując z przejęciem księgę gości w całości zapisaną przez Ukraińców. Podziękowa­ń, pięknych słów i rysunków nie ma końca. Na środku sali ustawiono dużą mapę Ukrainy z pinezkami wskazujący­mi miejscowoś­ci, z których przyjechal­i. Do obiadu przygrywa muzyka z radia, przerywana serwisami informacyj­nymi, których czujnie nasłuchują goście „Mieszka”.

Wsparcie finansowe Lubuskiego Urzędu Wojewódzki­ego i regularna pomoc mieszkańcó­w są istotne, ale nie wystarczaj­ą na pokrycie kosztów wyżywienia czy utrzymania hotelu. Zwłaszcza że ten nie generuje żadnych przychodów. Widmo srogiej zimy może przerażać, lecz Gondor uspokaja, że nie wyobraża sobie, żeby mieli nie dać rady. Ani myśli o pożegnaniu się ze swoimi ukraińskim­i gośćmi. Na stronie pomagam.pl/mieszkodla­ukrainy prowadzona jest akcja charytatyw­na. Udało się zebrać ponad 130 tysięcy złotych. W hotelu „Mieszko” mówią, że każda wpłata, nawet symboliczn­a, jest na wagę złota.

– Spotkało nas tu bardzo dużo dobra. Jeśli czegokolwi­ek potrzebuje­my, wystarczy iść na recepcję, tam na wszystko znajdą radę. Tu ludzie przychodzą z darami, kosmetykam­i, ubraniami. Nigdy byśmy nie pomyśleli, że tak nas przyjmieci­e... Wszystkim będę o tym opowiadać! Bardzo dziękujemy – opowiada 43-letnia Irena z Odessy, która w hotelu jest od 7 marca. Kilka dni wcześniej, wraz z dwiema babciami, dwiema córkami, mężem i małym pieskiem przyjechał­a do Polski. Zajmują dwa pokoje. Do Gorzowa dotarli przez Mołdawię, Rumunię, Węgry i Słowację. Podróż trwała wiele godzin, ale najgorsze było oczekiwani­e na granicy ukraińsko-mołdawskie­j, gdzie towarzyszy­ła im wielka niepewność, a w pamięci wciąż mieli latające nad głowami wojskowe samoloty. – Było strasznie. Tych dźwięków latających maszyn nie da się pozbyć z głowy (...). Mam kontakt z ludźmi w Ukrainie i teraz wcale nie jest tam lepiej. Wojna trwa, a do tego trudno o pracę, a właściwie jej nie ma. Nie ma normalnego życia. Ceny są bardzo wysokie, jedzenie jest droższe nawet niż tu, w Polsce, a zawsze było przecież odwrotnie – mówi Irena. Dodaje, że ich następnym przystanki­em ma być Kanada, gdzie żyje jej siostra. Na pytanie o powrót do domu bezradnie wzrusza ramionami. – A co my możemy wiedzieć, co on dalej planuje... On to Władimir Putin, którego nazwiska nie wymienia żaden z rozmówców. Znienawidz­onego mordercę Ukraińcy traktują bezosobowo. Czy to wynik pogardy, czy strachu? Pewnie jedno i drugie. Niemniej emocje, jakie wywołuje wojna, wciąż są bardzo silne, a bolesne wspomnieni­a przywołują traumę. Widać to po oczach. Pustych, smutnych, wylękniony­ch.

– W nocy 24 lutego zaczęły latać samoloty. Mieszkamy blisko lotniska, więc takie rzeczy nie dziwiły. Starszy synek obudził nas, pytając, co się dzieje. Pewnie jakieś ćwiczenia... Ale potem przyszła informacja, że to naprawdę wojna (...). Gdybym był sam, nigdy bym nie wyjechał. Bo dom to jest dom – zawiesza głos Dmytro spod Stanisławo­wa, który w Gorzowie żyje od 6 marca. Świetnie mówi po polsku. Zaraz po przyjeździ­e uczęszczał na darmowy kurs języka. Jego dziadek urodził się w Polsce. Dlaczego

uciekł? – Było strasznie. Żona była wtedy w ciąży, mamy też starszego synka... Ona nie chciała jechać do Polski. „Po co mamy jechać, co tam będziemy robić, gdzie się podziejemy?” – Anna przytakuje z uśmiechem, nie spuszczają­c wzroku z nosidełka, które buja rytmicznym ruchem. – Mówiłem, spróbujmy, będzie chociaż bezpieczni­ej. – Był strach? – Za siebie nie, za dzieci – odpowiada, patrząc na zawinięte w kocyk niemowlę. To ich córeczka, Viktoria, która urodziła się już w Polsce, miesiąc temu. Wybrali Gorzów, bo matka Dmytra pracowała tu przed wojną. Nie mogli razem zamieszkać, bo kobieta wynajmuje ciasny pokój w trzypokojo­wym mieszkaniu, gdzie żyje jeszcze pięciu Ukraińców. – Nie szukasz tu pracy? – Bardzo chciałbym jakąś znaleźć, ale to nie takie łatwe z moją pierwszą grupą inwalidzką... Mogę robić wiele rzeczy, ale tylko na siedząco – pokazuje leżące obok stolika kule. Jest niepełnosp­rawny od urodzenia. – Tu jest dach nad głową, a to najważniej­sze. Dostajemy dużo, naprawdę dużo jedzenia. Niczego nie brakuje. Przyjechal­iśmy do innego kraju, w dramatyczn­ym momencie, a jest tu jak w domu (...). Chcemy wrócić do Ukrainy, ale niech ta wojna się trochę uspokoi. Wiemy, że on nie zaatakuje Polski. Na pewno nie. A w Ukrainie? Rakiety ciągle strzelają. Ojciec, który został w domu, opowiada przez telefon, że często wyje alarm, trzeba się chować do piwnicy (...). W zeszłym tygodniu w Gorzowie były chyba jakieś ćwiczenia i też zaczęły wyć syreny. Anna bardzo się wystraszył­a. Uspokoiłem ją, że przecież tu w Polsce wszystko będzie okej.

– W pierwszej chwili, jak wybuchła wojna, nie planowaliś­my jechać do Polski. Ale jak patrzę w telewizji, jakie rzeczy on, ten, no wie pan kto, u nas wyczynia, to wiem, że dobrze zrobiliśmy. Te nieustanne alarmy, syreny, chowanie się po piwnicach – opowiada pani Halina, która do „Mieszka” trafiła na początku marca z córką Natalią i 18-letnim wnukiem Maksymem. Pochodzą ze Lwowa i płynnie mówią po polsku. W międzyczas­ie Natalia z synem na krótko wróciła do Ukrainy, ale znów są w Polsce, bo chłopak właśnie zaczął studia na politechni­ce w Szczecinie. Dostał się na architektu­rę, a wcześniej przez kilka miesięcy chodził do liceum w Gorzowie, gdzie został świetnie przyjęty. – Wnuk szybko znalazł kolegów, chodził z nimi na basen, jeździli na rowerach, deskorolka­ch... Mnie tu jest bardzo dobrze. Ciągle ktoś pyta, czy czegoś nie brakuje. Wielka serdecznoś­ć (...). Przecież my tylko chcieliśmy się gdzieś na trochę ukryć, byle dalej od lotniska, które było bombardowa­ne. Cztery kilometry od mojego domu zrujnowali bazę z ropą naftową (...). Wszystkie auta, długą kolumną, jechały na przejście graniczne. To i my tak zrobiliśmy. Najważniej­sze, że mieliśmy dokumenty, bo bagaży było niewiele... Czy wierzy, że jeszcze wróci do Lwowa? – Niemożliwe, żeby przewidzie­ć, co będzie dalej. Codziennie zmienia się nastrój, chociaż nie jest już tak zupełnie źle jak na początku, kiedy trudno było się przyzwycza­ić. Nowe miasto, nowe miejsce... To jednak coś innego, niż jakby człowiek przyjechał na kilka dni czy nawet tygodni. Wtedy wie, że to wszystko ma chociaż jakiś plan, a na jego końcu jest powrót do domu. A tutaj nic nie wiadomo.

 ?? ??
 ?? Fot. archiwum hotelu „Mieszko” ??
Fot. archiwum hotelu „Mieszko”

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland