Jesteśmy jak rodzina
Gorzów Wielkopolski, trzygwiazdkowy hotel „Mieszko” w centrum miasta. To tutaj od kilku miesięcy żyje 320 Ukraińców. Kobiety z dziećmi, ludzie starsi i niepełnosprawni. Właściciel „Mieszka”, Les Gondor, który pod koniec lutego podjął spontaniczną decyzję o przyjęciu uchodźców i zamknięciu hotelu dla klientów, obawia się nadchodzącej zimy i coraz wyższych kosztów związanych nie tylko z ogrzaniem obiektu. W internecie trwa zbiórka pieniędzy na pomoc uchodźcom pod hasłem #MIESZKODLAUKRAINY.
– Dziś podajemy mięso w sosie z kaszą. Nasi goście wyjątkowo lubią taką kuchnię, kojarzy im się z tym, co jedli u siebie – opowiada Les Gondor w hotelowej restauracji, gdzie od godziny 14 ludzie zaczynają się schodzić na obiad. Widać głównie kobiety i dzieci – od niemowląt noszonych na rękach po nastolatki. Serwowane są także dwie zupy do wyboru. Gulaszowa z chlebem i pomidorowa z makaronem. – Każdego dnia tygodnia szykujemy coś innego, żeby nie było monotonii. Za to w niedzielę, tradycyjnie, zawsze jest rosół, kotlet i deser – dodaje właściciel hotelu, który od 27 lutego hotelem jest tylko z nazwy. W „Mieszku” schronienie znaleźli uchodźcy z Ukrainy, od których nikt nie pobiera ani grosza. Poza wyżywieniem (trzy posiłki dziennie) dostają środki czystości i produkty higieny osobistej. Zakwaterowani są we wszystkich dostępnych pokojach.
W prowadzeniu hotelu właścicielowi pomagają żona i dzieci. – Miałem czworo dzieci, a teraz mam ich sto pięćdziesięcioro! Naszych gości z Ukrainy traktujemy jak rodzinę. Bardzo się zżyliśmy i czuję, że piszemy tutaj kawał historii – mówi Gondor, wertując z przejęciem księgę gości w całości zapisaną przez Ukraińców. Podziękowań, pięknych słów i rysunków nie ma końca. Na środku sali ustawiono dużą mapę Ukrainy z pinezkami wskazującymi miejscowości, z których przyjechali. Do obiadu przygrywa muzyka z radia, przerywana serwisami informacyjnymi, których czujnie nasłuchują goście „Mieszka”.
Wsparcie finansowe Lubuskiego Urzędu Wojewódzkiego i regularna pomoc mieszkańców są istotne, ale nie wystarczają na pokrycie kosztów wyżywienia czy utrzymania hotelu. Zwłaszcza że ten nie generuje żadnych przychodów. Widmo srogiej zimy może przerażać, lecz Gondor uspokaja, że nie wyobraża sobie, żeby mieli nie dać rady. Ani myśli o pożegnaniu się ze swoimi ukraińskimi gośćmi. Na stronie pomagam.pl/mieszkodlaukrainy prowadzona jest akcja charytatywna. Udało się zebrać ponad 130 tysięcy złotych. W hotelu „Mieszko” mówią, że każda wpłata, nawet symboliczna, jest na wagę złota.
– Spotkało nas tu bardzo dużo dobra. Jeśli czegokolwiek potrzebujemy, wystarczy iść na recepcję, tam na wszystko znajdą radę. Tu ludzie przychodzą z darami, kosmetykami, ubraniami. Nigdy byśmy nie pomyśleli, że tak nas przyjmiecie... Wszystkim będę o tym opowiadać! Bardzo dziękujemy – opowiada 43-letnia Irena z Odessy, która w hotelu jest od 7 marca. Kilka dni wcześniej, wraz z dwiema babciami, dwiema córkami, mężem i małym pieskiem przyjechała do Polski. Zajmują dwa pokoje. Do Gorzowa dotarli przez Mołdawię, Rumunię, Węgry i Słowację. Podróż trwała wiele godzin, ale najgorsze było oczekiwanie na granicy ukraińsko-mołdawskiej, gdzie towarzyszyła im wielka niepewność, a w pamięci wciąż mieli latające nad głowami wojskowe samoloty. – Było strasznie. Tych dźwięków latających maszyn nie da się pozbyć z głowy (...). Mam kontakt z ludźmi w Ukrainie i teraz wcale nie jest tam lepiej. Wojna trwa, a do tego trudno o pracę, a właściwie jej nie ma. Nie ma normalnego życia. Ceny są bardzo wysokie, jedzenie jest droższe nawet niż tu, w Polsce, a zawsze było przecież odwrotnie – mówi Irena. Dodaje, że ich następnym przystankiem ma być Kanada, gdzie żyje jej siostra. Na pytanie o powrót do domu bezradnie wzrusza ramionami. – A co my możemy wiedzieć, co on dalej planuje... On to Władimir Putin, którego nazwiska nie wymienia żaden z rozmówców. Znienawidzonego mordercę Ukraińcy traktują bezosobowo. Czy to wynik pogardy, czy strachu? Pewnie jedno i drugie. Niemniej emocje, jakie wywołuje wojna, wciąż są bardzo silne, a bolesne wspomnienia przywołują traumę. Widać to po oczach. Pustych, smutnych, wylęknionych.
– W nocy 24 lutego zaczęły latać samoloty. Mieszkamy blisko lotniska, więc takie rzeczy nie dziwiły. Starszy synek obudził nas, pytając, co się dzieje. Pewnie jakieś ćwiczenia... Ale potem przyszła informacja, że to naprawdę wojna (...). Gdybym był sam, nigdy bym nie wyjechał. Bo dom to jest dom – zawiesza głos Dmytro spod Stanisławowa, który w Gorzowie żyje od 6 marca. Świetnie mówi po polsku. Zaraz po przyjeździe uczęszczał na darmowy kurs języka. Jego dziadek urodził się w Polsce. Dlaczego
uciekł? – Było strasznie. Żona była wtedy w ciąży, mamy też starszego synka... Ona nie chciała jechać do Polski. „Po co mamy jechać, co tam będziemy robić, gdzie się podziejemy?” – Anna przytakuje z uśmiechem, nie spuszczając wzroku z nosidełka, które buja rytmicznym ruchem. – Mówiłem, spróbujmy, będzie chociaż bezpieczniej. – Był strach? – Za siebie nie, za dzieci – odpowiada, patrząc na zawinięte w kocyk niemowlę. To ich córeczka, Viktoria, która urodziła się już w Polsce, miesiąc temu. Wybrali Gorzów, bo matka Dmytra pracowała tu przed wojną. Nie mogli razem zamieszkać, bo kobieta wynajmuje ciasny pokój w trzypokojowym mieszkaniu, gdzie żyje jeszcze pięciu Ukraińców. – Nie szukasz tu pracy? – Bardzo chciałbym jakąś znaleźć, ale to nie takie łatwe z moją pierwszą grupą inwalidzką... Mogę robić wiele rzeczy, ale tylko na siedząco – pokazuje leżące obok stolika kule. Jest niepełnosprawny od urodzenia. – Tu jest dach nad głową, a to najważniejsze. Dostajemy dużo, naprawdę dużo jedzenia. Niczego nie brakuje. Przyjechaliśmy do innego kraju, w dramatycznym momencie, a jest tu jak w domu (...). Chcemy wrócić do Ukrainy, ale niech ta wojna się trochę uspokoi. Wiemy, że on nie zaatakuje Polski. Na pewno nie. A w Ukrainie? Rakiety ciągle strzelają. Ojciec, który został w domu, opowiada przez telefon, że często wyje alarm, trzeba się chować do piwnicy (...). W zeszłym tygodniu w Gorzowie były chyba jakieś ćwiczenia i też zaczęły wyć syreny. Anna bardzo się wystraszyła. Uspokoiłem ją, że przecież tu w Polsce wszystko będzie okej.
– W pierwszej chwili, jak wybuchła wojna, nie planowaliśmy jechać do Polski. Ale jak patrzę w telewizji, jakie rzeczy on, ten, no wie pan kto, u nas wyczynia, to wiem, że dobrze zrobiliśmy. Te nieustanne alarmy, syreny, chowanie się po piwnicach – opowiada pani Halina, która do „Mieszka” trafiła na początku marca z córką Natalią i 18-letnim wnukiem Maksymem. Pochodzą ze Lwowa i płynnie mówią po polsku. W międzyczasie Natalia z synem na krótko wróciła do Ukrainy, ale znów są w Polsce, bo chłopak właśnie zaczął studia na politechnice w Szczecinie. Dostał się na architekturę, a wcześniej przez kilka miesięcy chodził do liceum w Gorzowie, gdzie został świetnie przyjęty. – Wnuk szybko znalazł kolegów, chodził z nimi na basen, jeździli na rowerach, deskorolkach... Mnie tu jest bardzo dobrze. Ciągle ktoś pyta, czy czegoś nie brakuje. Wielka serdeczność (...). Przecież my tylko chcieliśmy się gdzieś na trochę ukryć, byle dalej od lotniska, które było bombardowane. Cztery kilometry od mojego domu zrujnowali bazę z ropą naftową (...). Wszystkie auta, długą kolumną, jechały na przejście graniczne. To i my tak zrobiliśmy. Najważniejsze, że mieliśmy dokumenty, bo bagaży było niewiele... Czy wierzy, że jeszcze wróci do Lwowa? – Niemożliwe, żeby przewidzieć, co będzie dalej. Codziennie zmienia się nastrój, chociaż nie jest już tak zupełnie źle jak na początku, kiedy trudno było się przyzwyczaić. Nowe miasto, nowe miejsce... To jednak coś innego, niż jakby człowiek przyjechał na kilka dni czy nawet tygodni. Wtedy wie, że to wszystko ma chociaż jakiś plan, a na jego końcu jest powrót do domu. A tutaj nic nie wiadomo.