Rodzinny SUV do... miasta
Przestronny, komfortowy, dobrze wykończony, ale niezbyt urzekający i nietani. Tak w skrócie można opisać Hyundaia Santa Fe czwartej generacji, za którego kierownicą pokonałem w ostatnim tygodniu niemal dwa tysiące kilometrów. Najdroższy w ofercie hybrydowy napęd typu plug-in nie najlepiej sprawdza się na długich trasach, gdzie o oszczędnościach należy zapomnieć. Paradoksalnie ten duży SUV nabiera sensu dopiero w codziennej, miejskiej eksploatacji, pod warunkiem że mamy możliwość regularnego ładowania pojazdu...
Hyundai Santa Fe to bardzo ważny model dla Koreańczyków. Flagowy SUV, największy w gamie, szczególnie dobrze sprzedaje się w Stanach Zjednoczonych. Jego pierwsza generacja debiutowała na rynku jeszcze w 2000 roku. Z kolei od 2018 roku mamy do czynienia z czwartą odmianą, która dwa lata później przeszła zauważalny lifting. Najbardziej zmienił się front auta zaprojektowany według futurystycznej wizji, jaką Hyundai proponuje w swoich najnowszych modelach. Nowa atrapa chłodnicy i ostro narysowane reflektory dają efekt ciekawy, ale zupełnie niespójny z resztą auta. Chodzi o to, że Santa Fe z boku i od tyłu wygląda bardzo zwyczajnie, zaś agresywny przód jawi się niczym przeklejony z innego samochodu. Bardziej do gustu – pod kątem estetyki nadwozia – przypadł mi wariant sprzed poprawek. Koreańscy styliści prawdopodobnie czuli, że muszą coś zmienić, bowiem ten duży SUV nie rzuca na kolana wyglądem i odstaje od bezpośrednich, świeższych i modniejszych konkurentów. Chociażby bliźniacza technologicznie Kia Sorento prezentuje się o niebo ciekawiej, odważniej, nowocześniej i po prostu lepiej. Nie można powiedzieć, żeby testowany Hyundai był brzydki, ale też na pewno nie zwraca szczególnej uwagi. Może to kwestia srebrnego, nudnego lakieru, w jakim był prasowy egzemplarz, spowodowała, że Santa Fe sprawiał wrażenie nijakiego. W 2022 roku od wozu, który kosztuje naprawdę sporo, można wymagać czegoś więcej. Choć niektórzy pewnie dopatrzą się w tej „klasyce” pewnego uroku.
Flagowiec Hyundaia ma niecałe 4,8 metra długości. Zanim sprawdziłem dane techniczne, wydawało mi się, że jest jeszcze większy. Wpływ na to miał olbrzymi bagażnik – ponad 800 litrów pojemności – oraz masa miejsca w widnej, przeszklonej kabinie (olbrzymie okna dachowe robią swoje). Trzeba jednak dodać, że pięcioosobowa odmiana (w ofercie jest także taka z dodatkowymi dwoma miejscami w trzecim rzędzie) będzie wygodna dla czwórki podróżnych. Ten, który usiądzie w drugim rzędzie na środku, będzie narzekał na niewyprofilowane, zbyt krótkie siedzisko. Z kolei nie mogę niczego zarzucić świetnym przednim fotelom z miękkimi zagłówkami i funkcjami wentylacji bądź podgrzewania. Spędzając za kierownicą Santa Fe wiele godzin, bardzo je doceniłem. Podobnie jak środkową konsolę, pełną fizycznych przycisków, która nie tylko nieźle wygląda, ale też wyróżnia się wręcz wzorcową praktycznością. Jestem przekonany, że testując kolejne auta, jeszcze za nią zatęsknię. Nie trzeba, jak obecnie u większości innych producentów, brnąć poprzez dotykowe ekrany i rozbudowane menu w poszukiwaniu poszczególnych funkcji pojazdu (klimatyzacja, multimedia, tryby jazdy, podgrzewanie kierownicy...). Tu wszystko mamy „na wierzchu”. I bardzo dobrze! Cieszyły zarówno wysokiej klasy materiały wykończeniowe, ich spasowanie, dobre wyciszenie wnętrza, jak i fakt, że próżno było szukać wyjątkowo nielubianego przeze mnie tworzywa piano black. Santa Fe jest bardzo blisko pożądanej półki premium, a jego wnętrze zasługuje na znacznie wyższą notę niż to, co widzimy na zewnątrz.
A co z napędem? Teoretycznie 265 KM pod maską zapowiada, że będziemy mieć do czynienia z szybkim autem. W rzeczywistości – niekoniecznie. Hyundai rozpędza się do pierwszej setki w 8,8 sekundy, co nie jest oszałamiającym rezultatem. Należy jednak pamiętać, że to duży i bardzo ciężki wóz (ponad 2 tony masy własnej), który nie ma absolutnie żadnych sportowych zapędów. Przede wszystkim liczy się komfort podróżowania oraz dobra elastyczność napędu, na który składa się benzynowy silnik o pojemności raptem 1,6 litra i elektryczny wspomagacz. Jeśli codziennie będziemy ładować tę hybrydę z zewnętrznego źródła zasilania, w zasadzie możemy nie martwić się zużyciem benzyny. W trybie elektrycznym, gdzie tylko od wielkiego dzwonu do gry wchodzi spalinowy motor, da się przejechać ok. 50 kilometrów. Później zaczynają się schody, o czym dobrze się przekonałem, ponieważ Santa Fe służył mi w długich trasach po Polsce. Większość stanowiły autostrady i drogi ekspresowe. Przy silnym wietrze, który dodatkowo wzmagał zużycie paliwa, ten SUV pochłania nawet 12 – 13 litrów, gdy utrzymujemy autostradowe – zgodne z przepisami – tempo. Oczywistością jest, że raczej nikt w trasie nie będzie szukał ładowarek, aby „zatankować” trochę prądu, który i tak „zniknie” w mgnieniu oka. Co gorsza, często trzeba się rozglądać za tradycyjną stacją benzynową, bowiem zbiornik paliwa w odmianie plug-in nie jest w stanie pomieścić nawet 50 litrów bezołowiowej.
Nie jest niespodzianką, że wariant „z wtyczką” będzie najdroższy. Kosztuje niemal 260 tysięcy złotych, i to według promocyjnego cennika. Należy uczciwie podkreślić, że jest oferowany tylko w jednej, topowej wersji wyposażenia „Platinum” po kokardę nafaszerowanej wszelkimi bajerami. Nie zmienia to faktu, że to mnóstwo pieniędzy, których nie można traktować jako „inwestycji”, gdyż te w żaden sposób nie zwrócą się podczas normalnego korzystania z auta. Chyba że będziemy traktować tego dużego, rodzinnego SUV-a jako miejski wóz, co jednak mocno kłóci się z ideą tego typu pojazdów. Jeśli myślimy o zakupie Santa Fe, warto przyjrzeć się znacznie tańszej samoładującej się hybrydzie (bazowo od 177 tysięcy złotych) albo... No właśnie, na tym kończy się wybór, bo w 2022 roku Hyundai usunął z europejskiej gamy „złego” i „niemodnego” diesla, który – według mnie – zdecydowanie najlepiej pasował do charakteru koreańskiego flagowca.