Jeden zero dla złodzieja
Wróciłam do domu po godzinnej nieobecności. Szuflady w przedpokoju wysunięte. Co jest?! Drzwiczki szafek kuchennych pootwierane. No co jest?! W sypialni drzwi szaf na oścież. No do diabła, co jest?! W dużym pokoju szyba w oknie wybita, a ono samo otwarte. Doniczki z kwiatkami i rozsypaną ziemią na podłodze. Stałam zdumiona, dopóki mnie nie olśniło, że chyba było do nas włamanie. Zniknęły same małe rzeczy – tablet, telefon komórkowy, krokomierz i zegarek na rękę. Poza tym pierścionki zostawione tego dnia na toaletce, bo zapomniałam się w nie ustroić. Zadzwoniłam po męża i na policję. – O, proszę pani, to był tylko taki klasyczny szybki włam. Złodziej chciał tu spędzić jak najmniej czasu i wynieść tylko to, co mu się zmieści w kieszeniach. Spisywanie protokołu trwało kilka godzin. Kawa, herbata, ciasteczka i pogaduszki, a jakże. Funkcjonariusze pryskali jakimś proszkiem na wszystkie powierzchnie, usiłując znaleźć odciski palców. W końcu jeden z nich krzyknął: – Mamy go. Zostawił bardzo wyraźny ślad całej dłoni na zewnętrznym parapecie. Policyjny technik coś przylepił, coś odkleił, włożył do czegoś, a to coś do specjalnej torby i wyniósł do radiowozu. I to on okazał się głównym bohaterem tej historii. Miał pieczę nad jedynym dowodem przestępstwa, ale zadzwonił do mnie następnego dnia z pytaniem, czy on tej próbki przypadkiem nie zostawił u nas w domu, bo nie może jej znaleźć. – Żartuje pan?!
Jestem pewna, że wziął pan ją ze sobą. Po dwóch miesiącach przyszło pismo, że z powodu niemożności wykrycia sprawcy śledztwo zostało umorzone. No pewnie. Jak się gubi jedyny dowód zbrodni, to potem można tylko umyć ręce. Od tamtego czasu cenną biżuterię noszę ze sobą w torebce. Ale w każdej chwili ktoś może mi ją wyrwać na ulicy. Dobytek człowieka nigdy nie jest bezpieczny. Ale przecież każdy musi z czegoś żyć. Nawet złodziej. Tylko dlaczego moim kosztem?!