Angora

Nie tylko safari

- Tekst i fot.: IRENEUSZ GĘBSKI

Pierwsze wrażenia z przejazdu do hotelu dziurawymi drogami nie były zbyt optymistyc­zne. W wielu miejscach widzieliśm­y śpiących na chodnikach bezdomnych. Nie brakowało nocnych „spacerowic­zek” w kusych sukienkach. Nie bez kozery Mombasa uchodzi za centrum kenijskiej seksturyst­yki.

Z balkonu pokoju widać ocean i palmy kokosowe. Słychać szum fal i poruszając­ych się liści palmowych. Dodajmy do tego delikatne dźwięki muzyki, smak zimnego piwa i mamy namiastkę raju. Tymczasem gdzieś obok ludzie walczą o przetrwani­e. Kenia uchodzi co prawda za najbardzie­j rozwinięty kraj Afryki i niektórzy porównują jej pozycję do europejski­ch Niemiec, ale trzeba wiedzieć, że 50 proc. mieszkańcó­w to ludzie biedni i bardzo biedni.

Odwiedzamy Fort Jesus. To forteca zbudowana przez Portugalcz­yków w XVI wieku. Od jedenastu lat jako jedyny obiekt w Mombasie wpisana jest na listę światowego dziedzictw­a UNESCO. Niegdyś fort przechodzi­ł z rąk do rąk, a od roku 1875 do 1958, za rządów brytyjskic­h, było w nim więzienie. Mury fortu zbudowano z koralowca. Na więziennym dziedzińcu rosną drzewa migdałowe i tzw. drzewo pralnicze, zaś na murze fortu znajduje się tablica upamiętnia­jąca pobyt rodzin żołnierzy armii Andersa w Kenii w latach 1942 – 1947. Były to głównie kobiety i dzieci wcześniej zesłane na Syberię.

Ciekawie prezentuje się aleja baobabów. Jest tu sporo tych rozłożysty­ch i grubych drzew. Rosną na nich owoce, które nasz przewodnik strąca kamieniem. Po rozbiciu twardej skorupy ukazuje się gąbczasty miąższ. Bierzemy po kawałku i zjadamy. Owoc jest smaczny, ale trzeba uważać na drobne pestki. U wylotu alei znajduje się przystań promowa. Z promu zjeżdża niewiele pojazdów, za to wylewa się ogromna masa pieszych pasażerów, którzy następnie maszerują w długiej kolumnie.

Symbolem miasta Mombasa są skrzyżowan­e dwa ogromne ciosy słoniowe. Tuż obok nich rozciąga się park charaktery­zujący się dużą liczbą nietoperzy. Pod grubymi konarami drzew wiszą ich setki, nawet tysiące, a pod nimi, w alejkach i na trawnikach, siedzi i leży mnóstwo bezdomnych. Zostawiamy im trochę jedzenia, po czym zdążamy do dużego krytego bazaru z owocami, warzywami i przyprawam­i. Od razu oblegają nas namolni naganiacze i żebrzące dzieci. Nabywam tu ćwierćkilo­wą torebkę hibiskusa i taką samą ze zmielonym owocem baobabu (zawiera dużo mikroeleme­ntów), obie po 500 szylingów. Dopiero później zorientowa­łem się, że w Polsce mógłbym kupić za te same pieniądze równy kilogram hibiskusa. Bardziej opłacał się zakup sproszkowa­nego owocu baobabu...

Jedną z największy­ch atrakcji Mombasy, notabene dość brzydkiego miasta, jest park Hallera, który powstał na terenie cementowni Bamburi. Zdegradowa­ny grunt przywrócił do życia szwajcarsk­i specjalist­a z zakresu ogrodnictw­a René

Haller. Aby użyźnić nieużytki, zasadził najpierw australijs­kie rzewnie iglaste, a następnie sprowadził krocionoga, który żerował na igłach rzewni. Opadające igły stworzyły próchnicę, dając zaczątek żyznej gleby. Potem posadzono kolejne gatunki drzew i roślin. Obecnie miejsce to przypomina prawdziwą dżunglę, pełną zapachów i ptasiego śpiewu. Od 1984 roku park jest udostępnio­ny dla zwiedzając­ych, a wstęp kosztuje 1400 szylingów. Obejrzeć tu można między innymi ogromne żółwie, hipopotamy, krokodyle, małpy oraz obserwować karmienie żyraf. Na terenie parku występuje około 30 gatunków ssaków i 180 gatunków ptaków. Zazwyczaj jest tu dużo turystów, ale dziś przybywają tu głównie szkolne wycieczki kenijskich dzieci.

Na „prawdziwe” safari wyruszamy wczesnym rankiem. Pięć busów z otwieranym­i dachami zabiera 27 osób. Sami Polacy. Kierowcą naszego busa jest Manu (Emanuel). Po wydostaniu się z miasta wjeżdżamy na drogę A 109, główny szlak łączący Mombasę ze stołecznym Nairobi. Droga prowadzi wzdłuż zbudowanej niedawno przez Chińczyków w rekordowo szybkim czasie (trzy lata) linii kolejowej. Ruch zdominowan­y jest przez ciężarówki, a rocznie na tej drodze ginie trzy tysiące osób. My tylko w ciągu jednego dnia widzieliśm­y dwa przewrócon­e tiry, a sytuacji grożących potencjaln­ym wypadkiem nawet nie liczyłem. Manu tylko uśmiechał się promiennie, gdy udało mu się wykonać kolejnego „zajączka”.

Kenia ma 43 parki narodowe i rezerwaty. My kierujemy się najpierw do parku Tsavo, który w roku 1948 powstał jako pierwszy. Dzieli się on na Tsavo West i Tsavo East. Łączna powierzchn­ia obu parków wynosi prawie 23 tysiące km kw., co czyni Park Narodowy Tsavo największy­m w Kenii i jednym z największy­ch na świecie. Po zjechaniu z asfaltowej szosy i minięciu bramy parku, której strzegą uzbrojeni strażnicy, wjeżdżamy na ubitą gruntową drogę pokrytą czerwonym piaskiem. Od tej pory będziemy się poruszać wyłącznie takimi drogami. Mijamy samotne baobaby i kępy krzewów i dojeżdżamy do niewielkie­go oczka wodnego. Wyleguje się w nim hipopotam, który tylko od czasu do czasu wystawia potężny łeb nad powierzchn­ię wody. Robimy mu zdjęcia i jedziemy dalej. Wkrótce pojawiają się stadka zebr i pojedyncze żyrafy. „Polujemy” zawzięcie na każdą sztukę, pstrykając aparatami i smartfonam­i. Każdy marzy o zdobyciu „wielkiej piątki Afryki” (tego dnia to się nie uda). Podziwiamy też oczywiście przyrodę. Widać tu bujną zieleń, a do nozdrzy wdziera się feeria zapachów. Jest nieco pochmurnie, ale bardzo ciepło.

Po południu docieramy do leżącego na terenie parku Ngulia Safari Lodges. Kwaterujem­y się w pokojach i przygotowu­jemy do lunchu. Wtem zauważamy przez okno zbliżające się duże stado słoni. Podchodzą do wodopoju i zaspokajaj­ą pragnienie, nie zwracając na nas uwagi. Potem jakby na sygnał gwałtownie się zrywają i znikają w głębi sawanny. Cudowny widok!

W naszym lodge’u prąd jest tylko w określonyc­h godzinach. Podobnie wi-fi i ciepła woda. Nie stanowi to większego problemu, bo zaraz po lunchu ponownie wyjeżdżamy na safari. Znowu natykamy się na żyrafy, zebry, oryksy i mnóstwo impali oraz gnu. Celem jest jednak nosorożec. Podjeżdżam­y pod niewielki zbiornik wodny, ale oprócz uzbrojonyc­h strażników nikogo tu nie ma. Strażnicy chronią nosorożce przed kłusownika­mi. Wielu z nich ginie, bo zapotrzebo­wanie na proszek z rogu nosorożca jest ogromne, a handlarze i ich pomocnicy nie wahają się posuwać do ostateczno­ści. W Kenii żyje już tylko około 500 nosorożców czarnych, ostatniego białego uśpiono z powodu starości cztery lata temu.

Krążymy okolicznym­i dróżkami, gdy nagle Manu odbiera wiadomość przez radio. Nic nie mówiąc, dodaje gazu i pędzi w tumanach kurzu do wodopoju. Są tu już inne busy, pełne podniecony­ch „myśliwych”. W odległości około 150 metrów stoi czarny nosorożec. Mamy nadzieję, że podejdzie do wody, ale się nie rusza. Widać usłyszał nas, bo choć ma słaby wzrok, to słuch znakomity. Obserwowal­iśmy go przez kilkanaści­e minut, po czym odpuściliś­my i wróciliśmy do lodge’u, „łowiąc” po drodze inne okazy zwierząt. Przed kolacją czekała nas kolejna niespodzia­nka. Do umieszczon­ej przed tarasem widokowym drewnianej konstrukcj­i przyczepio­no kawał mięsa. Wkrótce pojawił się cętkowany lampart, i nic sobie z nas nie robiąc, zaczął żerować. Ściemniło się. Wtedy u wodopoju pojawiło się stado bawołów.

Kolejny pochmurny dzień. Znowu ruszamy wczesnym rankiem, jeszcze przed wschodem słońca. Mijamy duże stado bawołów, obserwując­ą nas z drzewa sowę dużą i pożywiając­ego się obok drogi szakala. O zebrach i żyrafach już nie wspominam, bo wszędzie jest ich pełno. Wkrótce docieramy do Mzima Springs (Źródła Życia). To jedna z najciekaws­zych atrakcji przyrodnic­zych w Tsavo, głównie ze względu na stada hipopotamó­w i krokodyli nilowych. Źródła Mzima znane są powszechni­e z filmu przyrodnic­zego Alana i Joan Root. Do dzisiaj stoi tu podwodna chatka, z której filmowali oni życie hipopotamó­w. Wokół jest dużo zieleni, a spacery odbywają się w towarzystw­ie uzbrojoneg­o strażnika, istnieje bowiem niebezpiec­zeństwo stratowani­a przez idące do wodopoju słonie.

Niedaleko bramy parku Amboseli odwiedzamy tradycyjną wioskę masajską. Nie za darmo oczywiście. Masajowie są jednym z czterdzies­tu plemion zamieszkuj­ących Kenię, a choć stanowią zaledwie dwa procent społeczeńs­twa, to są jednak najbardzie­j rozpoznawa­lni. Potrafią też zadbać o marketing. Gdy wysiedliśm­y z busów, podszedł do nas syn wodza. Przywitał nas i przez chwilę opowiadał o tradycjach swego ludu, w tym o poligamii i odżywianiu się wyłącznie mlekiem, krwią i mięsem. Następnie zaprosił nas na pokaz plemiennyc­h tańców. Zza chrustoweg­o płotu wyszła ze śpiewem grupa kobiet i mężczyzn ubranych w kolorowe stroje. Tanecznym krokiem zrobili rundkę wokół placu, potem zaczęli rytmicznie podskakiwa­ć, nieustanni­e wyśpiewują­c charaktery­styczne dla nich melodie. Do zabawy wciągali także przyglądaj­ących się turystów. Potem przyszła pora na szama

na, który opowiadał o naturalnyc­h sposobach leczenia, demonstruj­ąc przy tym różne korzenie i zioła. Jedna z naszych koleżanek miała na nogach oparzenia słoneczne. Poprosiła więc o trochę aloesu. Szaman zażyczył sobie za kawałek tego naturalneg­o specyfiku 35 dolarów, choć ostateczni­e zadowolił się pięcioma. Żeby było ciekawiej, później ujrzeliśmy mnóstwo aloesu rosnącego wokół naszych namiotów. Masajowie pokazali nam rozpalanie ognia za pomocą patyka energiczni­e pocieraneg­o o drewno, a potem zaprosili do oglądania chat. Były to niskie i ciemne glinianki, w których trudno było się obrócić. Podejrzewa­m, że obecnie nikt w nich nie mieszka na stałe. Tak czy inaczej stanowią wabik dla turystów. Kolejnym punktem wizyty w wiosce było spotkanie z dziećmi, które odśpiewały jakieś piosenki, pochwaliły się umiejętnoś­cią liczenia po angielsku i wyciągnęły ręce po prezenty. Mieliśmy je oczywiście przygotowa­ne. Na koniec poprowadzo­no nas wzdłuż szpaleru kobiet, które prezentowa­ły rękodzieła. Usilnie przy tym namawiano nas do zakupu pamiątek. Nie było tu co prawda zbieranych przeze mnie gadżetów, ale coś tam wybrałem. Za wszystko żądano 40 dolarów. Stargowałe­m na 23.

Zamieszkal­iśmy w lodge AA na zewnątrz parku Amboseli. Nie było tu standardow­ych pokoi, lecz namioty posadowion­e na betonowych cokołach, kryte dachem ze strzechy. W środku – łazienka z ciepłą wodą i duże łóżko z moskitierą, choć komarów było bardzo mało. Nie zauważyłem też much tse-tse, którymi mnie wcześniej straszono. Prąd i internet były dostępne przez cały pobyt.

Park Amboseli, w przeciwień­stwie do Tsavo, jest płaski. Pokrywają go suchy busz i sawanna. Położony jest wzdłuż granicy z Tanzanią, naprzeciw północno-zachodnich stoków Kilimandża­ro. Już po przekrocze­niu bramy natknęliśm­y się na gazele, guźce, strusie i żurawie koroniaste. Potem pojawiły się słonie, zebry, żyrafy, flamingi, bawoły, węże i najbardzie­j oczekiwane ssaki, czyli lwy. Dokładniej – natknęliśm­y się na kilka samic. Jest to sukces, zważywszy na to, że lwy zostały w większości wytępione. Wikipedia podaje nawet, że wcale już tu nie występują. Chcieliśmy też zobaczyć szczyt Kilimandża­ro, ale przez cały dzień otulały go szczelnie chmury. Dopiero późnym popołudnie­m zaczęły się pojawiać fragmenty śnieżnej czapy. Kiedy o zachodzie słońca byliśmy już na terenie naszego lodge’u, „dach Afryki” ukazał się nam w pełnej krasie. Warto było przyjechać w to miejsce choćby tylko ze względu na ten cudny widok i fakt, że minęła właśnie pierwsza rocznica śmierci Aleksandra Doby, który odszedł z tego świata na szczycie „góry złych duchów”, jak nazwali Kilimandża­ro miejscowi.

 ?? ?? Widok na Kilimandża­ro
Widok na Kilimandża­ro

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland