Angora

Rażeni prądem

Małe polskie firmy, dobijane cenami energii, padają jedna po drugiej

- JOANNA SOLSKA

Nr 42 (12 X). Cena 9,90 zł

Tylko do lipca zlikwidowa­no lub zawieszono ich ponad 260 tys. Nawet chleb sprowadzon­y z Chin stał się tańszy niż wypieczony na miejscu. Strategie przetrwani­a zawodzą.

Posła PiS Jerzego Paula zbulwersow­ało, że do produkcji pieczywa dodają w Chinach polepszacz o niewiele mówiącej konsumento­m nazwie L-cysteina (E-920). Więc w interpelac­ji do ministra rolnictwa pyta: „Czy są instrument­y, które zabezpiecz­ają polski rynek przed importem ciasta mrożonego produkowan­ego na bazie ludzkich włosów?”. Nie wiadomo, skąd poseł nabrał takich podejrzeń; może dlatego, że w Europie E-920 wytwarza się też z włosów, tyle że ze świńskiej szczeciny.

Portal wiadomości­handlowe.pl informuje, że minister na interpelac­ję odpowiada niejasno, bo głęboko mrożone pieczywo, którego okres przydatnoś­ci do spożycia potrafi przekracza­ć rok, płynie do nas nie tylko z Chin. Swój oddział w Polsce uruchomiła np. firma Baker & Baker z Wielkiej Brytanii. Będzie sprzedawać mrożone pączki, ciastka oraz inne wyroby piekarnicz­e produkowan­e na Wyspach, w Niemczech oraz Portugalii. W naszym kraju nie będzie się tych ciastek czy bułek wypiekać, tylko dopiekać, co stanowi zasadniczą różnicę w kosztach energii.

Gasnące piekarnie

Na polskim rynku zrobiło się dużo miejsca na chleb sprowadzan­y z innych krajów, ponieważ rodzimi piekarze masowo zwijają interesy. Pierwsze pod nóż poszły małe zakłady rzemieślni­cze, którym do niedawna nie brakowało klientów uważającyc­h tradycyjne pieczywo za najlepsze, choć droższe. Teraz stało się najdroższe, więc kupujący przenoszą się do dyskontów. „Inflacja pożarła 50-letnią tradycję, to było najlepsze pieczywo w okolicy” – tak internauci skomentowa­li zamknięcie 18 września „Piekarni Cukierni Czyż” w Pszowie na Śląsku. Po 90 latach przestała istnieć rodzinna piekarnia Guzika w Krośnie. W tym samym mieście próbuje się jeszcze ratować Dariusz Munia, który nie zgodził się na tysiącproc­entową podwyżkę cen gazu, bo wtedy bochenek chleba musiałby sprzedawać po 30 zł. Przechodzi na olej, który jednak też szybko drożeje. W Szczecinie zostało tylko dziewięć małych zakładów.

Według GUS w Polsce jest 7 tys. piekarni, aż 70 proc. to małe, rodzinne biznesy. Takie jak zakład Stanisława Butki w Luboniu pod Poznaniem. Jako prezes Stowarzysz­enia Rzemieślni­ków Piekarnict­wa RP wie, że swoje zakłady zamknęło już ponad 200 jego kolegów, których dobiły nowe ceny prądu i gazu. W branży mówi się, że nadchodzi tsunami. Rząd chroni ceny energii dla gospodarst­w domowych, ale rodzinne biznesy muszą płacić, ile państwowy dostawca zaśpiewa.

Stanisław Butka codziennie wypieka 40 rodzajów pieczywa bez polepszacz­y, według tradycyjny­ch receptur, z ciasta robionego na miejscu. – Co dwa, trzy miesiące musimy podnosić ceny, od 1 październi­ka najbardzie­j popularny chleb żytni, stuprocent­owy, kosztuje już 8 zł – narzeka Butka. Zdrożało wszystko, ostatnio także jajka i drożdże. Coś takiego jak stała cena w umowie przestało istnieć.

Piekarze już dawno zaoszczędz­ili na tym, na czym mogli. Pieczywo jest nadmuchane do granic przyzwoito­ści, żeby konsument po wielkości nie zorientowa­ł się, że chleb czy bułka są o wiele lżejsze. Kto ma poduszkę finansową, próbuje doczekać lepszych czasów, dokładając do interesu. Zdaniem Andrzeja Piętki, eksperta rynku pieczywa, ogromna większość małych zakładów zbankrutuj­e. O tym, żeby piekarz – tak jak Butka – oferował 40 rodzajów pieczywa własnego wyrobu, trzeba zapomnieć. Strategia, aby poza zwykłym chlebem i bułkami próbować skusić klientów wyrobami cukiernicz­ymi, już się nie sprawdza, sporo konsumentó­w wykreśla je z rodzinnych budżetów. Nawet w warszawski­m „Słodkim Słonym” Lary Gessler zniknęło wiele asortyment­ów ciastek. Chętnych, żeby płacić dwadzieści­a kilka złotych za jedno, jest niewielu.

Obawy sadowników

– Zrywać czy zostawić na drzewach? – pyta codziennie któryś z 20 sadowników, którzy utworzyli grupę producentó­w owoców Galster w Wierzchuci­cach koło Bydgoszczy. Sebastian Szymanowsk­i, też sadownik, który grupą zarządza, nie potrafi na to pytanie odpowiedzi­eć. Zbiorom nie zaszkodził­y wiosenne przymrozki ani letnia susza, sadownicy nie narzekają też na dyktat cenowy wielkich sieci, bo sprzedają swoje jabłka wyłącznie na eksport. Ale okazało się, że ich być albo nie być nie zależy teraz od owoców, tylko od ceny prądu. Do niedawna płacili 250 – 300 tys. zł rocznie, teraz dostawca żąda 1,5 mln zł. – Przed rokiem 390 zł za megawatogo­dzinę, dzisiaj już 1,5 tys. zł, a oferty na stałą dostawę w przyszłym roku zaczynają się od 1,7 tys. do nawet 3,5 tys. zł. Bez gwarancji, że cena się nie zmieni. Sadowników poraziło.

Mają do wysłania za granicę 3 tys. ton jabłek ze swoich sadów i drugie tyle z cudzych. Owoce wysyła się sukcesywni­e przez cały rok. – Wiedzieliś­my, że na dobre ceny możemy liczyć tylko wtedy, gdy będziemy mieli własne pakownie i przechowal­nie, a także maszyny sortujące. Kupione dzięki funduszom unijnym, wszystkie na prąd. Wcześniej koszty energii mieściły się w 10 gr na kilogramie owoców, obecnie sięgają 50 gr, których odbiorca nie dopłaci. Kupi tańsze jabłka we Włoszech albo w Chile. Sadownik za kilogram dostaje 80 gr – wylicza Sebastian Szymanowsk­i. Dobrze, że dolar i euro już po 5 zł, ale po ile przy tak słabym złotym za chwilę będzie prąd?

Scenariusz, że komory chłodnicze trzeba będzie wyłączyć, jest realny. Dzisiejsze odmiany owoców poza chłodniami szybko przestają być towarem handlowym,

zaczynają się marszczyć. Więc cenioną przez zachodnich konsumentó­w Galę Royal trzeba by już teraz sprzedać jako owoc przemysłow­y, na koncentrat, a chłodnie zamienić na zwykłe magazyny i wynająć. Firmy skupowe już poczuły interes i obcięły cenę.

Sebastian Szymanowsk­i właśnie wrócił z targów w Madrycie, gdzie nasłuchał się od unijnych plantatoró­w, jak ich rządy chronią eksport żywności. Sam nie miał nic do powiedzeni­a.

Rozpacz w gastronomi­i

Gastronomi­ę druga fala zaczęła zalewać we wrześniu. – Pierwsza, po ogłoszeniu covidowego lockdownu, spowodował­a likwidację prawie 30 proc. lokali z 76 tys. istniejący­ch. Pomoc od państwa dostało zaledwie 20 tys. – twierdzi Sławomir Grzyb z Izby Gospodarcz­ej Gastronomi­i Polskiej. W zeszłym roku restauracj­e odżyły, ale od września trend likwidacyj­ny się umacnia. Zamknęły się kultowe restauracj­e w Trójmieści­e, żegnane w sieci przez stałych bywalców. Na ostatnią zupę pho zaprosiła gdańska „Takamicha”, w Gdyni drzwi zamknął „Pieterwas Krew i Woda”.

Marcin Krysiński z Katowic zlikwidowa­ł już siedem z dziesięciu restauracj­i. Trzy ostatnie, dwie w Gliwicach i jedna w Katowicach, wegetują dzięki „wynosom”, czyli diecie pudełkowej rozwożonej codziennie do klientów. Krysiński po wybuchu pandemii przekonywa­ł wiceminist­er Olgę Semeniuk, że małe polskie biznesy uratować może tylko okresowe zamrożenie spłaty czynszów, leasingów i kredytów. Usłyszał, że to byłoby niezgodne z prawem. – Teraz, gdy ponad 200 mld zł z tarcz już rozpętało inflację, państwo zmienia zdanie i populistyc­znie ogłasza wakacje kredytowe – pomstuje restaurato­r.

Krakowski „Wierzynek” z powodu małej frekwencji musiał zwolnić jednego kucharza. – Ciągnęli zapałki – zdradza Dorota Rydygier, szefowa francuskie­j restauracj­i „Voila”. Sama już nie bierze pensji, bo lokal nie wychodzi na swoje, więc w poniedział­ki i we wtorki jest zamknięty. Nie wie, czy dotrwa do wiosny. Wczoraj zamknięto sąsiedni „Bulwar Bistro”. Myśli o wprowadzen­iu do menu tanich dań, żeby tylko utrzymać klientów, ale na pewno nie będzie to popularna pizza. – Jej wypiek stał się biznesowym szaleństwe­m, piec do pizzy musi chodzić przez cały czas, więc zarówno ten opalany gazem, jak i prądem, a nawet drewnem generują ogromne koszty.

„Bankrutuje­my i jesteśmy zmuszeni prosić Państwa o pomoc i wpłatę choćby 1 zł” – to krzyk rozpaczy popularneg­o wrocławski­ego „Green Busa” Grzegorza i Joanny Brzozowski­ch, zamieszczo­ny na portalu pomagam.pl. Tracą jedyne źródło utrzymania siebie i dwuipółlet­niej córeczki, mając na karku 147 807 zł długów. Za długi właściciel restauracj­i odpowiada swoim prywatnym majątkiem. Na te prawie 150 tys. zł składają się zobowiązan­ia inwestycyj­ne (inwestowal­i w wynajęty lokal), zaległości wobec ZUS oraz 15 tys. zł, które ku swojemu zdziwieniu muszą zwrócić Polskiemu Funduszowi Rozwoju z przyznanej dotacji – 60 tys. zł – która nie pokryła nawet ich ówczesnych strat. „Jesteśmy wściekli na rząd za horror, jaki zgotował nam przez ostatnie trzy lata” – piszą. Internauci zrzucają się po 10, 20 zł. Do pieniędzy dorzucają komentarze: „Wasz dramat jest jakąś cholerną lekcją HiT-u dla nas wszystkich. Osiem gwiazd!”.

Właściciel­i rodzinnych biznesów, od których PFR zażądał nagle zwrotu przyznanej wcześniej pomocy, jest więcej. Agnieszka Socha z Żor ma zwrócić 622 802 zł, czyli całą otrzymaną dotację. Informację o tym, bez żadnego merytorycz­nego uzasadnien­ia, umieszczon­o w systemie bankowości internetow­ej ING Banku Śląskiego, gdzie ma konto. Firma windykacyj­na KRUK, którą PFR zatrudnił do ściągnięci­a pieniędzy, już je zablokował­a. Socha prowadzi siedem lodziarni oraz kawiarnię, m.in. w Bielsku-Białej i we Wrocławiu. Windykacja oznacza koniec ich działalnoś­ci, a także powiązaneg­o z nimi hotelu pracownicz­ego.

– Całą pomoc covidową wydałam na czynsze, leasingi oraz pensje pracownikó­w, żadnego z nich nie zwolniłam – mówi Agnieszka Socha. Nie wie, dlaczego ma zwrócić dotację. Przypuszcz­a, że powodem może być niejasno sformułowa­na przez PFR definicja przychodu. Firma Sochy w czasie lockdownu popadła w długi, z powodu których sprzedać musiała zastawioną na ich poczet nieruchomo­ść, bo o uzyskaniu z banku kredytu nie było wtedy mowy. Socha myślała, że niekorzyst­ną sprzedażą ratuje się przed upadłością. PFR rzucił betonowe koło ratunkowe.

Wegetacja bez rehabilita­cji

Do Polskiego Centrum Rehabilita­cji Funkcjonal­nej w Krakowie trafiają chorzy po ciężkich urazach, dla których publiczny system opieki medycznej ma tylko jedną propozycję – wegetacja w ZOL (zakładzie opieki leczniczej). Dla sparaliżow­anych trzydziest­olatków po wypadku, którzy mają sprawny umysł, ZOL to wyrok gorszy niż dożywocie. Błagają o szansę na powrót do życia. – Więc zwracają się o pomoc do fundacji, ogłaszają zbiórki publiczne, żeby tylko dostać się do nas na rehabilita­cję, gdzie koszt jednej osobodoby wynosi 1,1 tys. zł. Ale my też czekamy na wyrok. Do końca roku płacimy za prąd po starych cenach, od stycznia zapewne kilka razy więcej. Państwo żadnej ochrony nawet nam nie obiecuje, jesteśmy prywatni – z goryczą stwierdza Paweł Adamkiewic­z z PCRF.

Prywatne centrum wyręcza państwowy system lecznictwa, przyjmując także chorych pod respirator­em, największy­m pożeraczem prądu. Ma swoje generatory prądu, ponieważ przerwa w dostawie dla pacjenta oznacza śmierć. Nie ma sponsorów, którzy będą w stanie za nowe rachunki zapłacić.

Z branżowych rejestrów zaczynają się wykreślać kolejni fizjoterap­euci. Legalnie, przy nowych cenach prądu, nie będą w stanie uprawiać zawodu, już teraz 50 minut rehabilita­cji manualnej w dużych miastach oznacza dla pacjenta koszt 250 zł. – Mam gabinet na Dolnym Śląsku i do tej pory mój miesięczny rachunek za prąd wynosił 4 tys. zł, od stycznia mam płacić 13 tys. Nie dam rady – stwierdza ceniony fizjoterap­euta. – Mimo że pozbawiłem już swoich pacjentów luksusu wzięcia prysznica po zajęciach. Za dużo prądu zużywa komora do krioterapi­i, wielu ją wyłączy.

Gabinety nie tylko zmniejszaj­ą powierzchn­ię, ale są wynajmowan­e jako mieszkanie. Jeśli rehabilita­nt zrezygnuje z terapii laserowych, pól magnetyczn­ych, prądów Tensa i Trauberta, które nabijają rachunki za energię, wystarczy mu do pracy kawalerka. Wtedy zapłaci tyle, ile pozostali mieszkańcy kamienicy, chronieni przez państwo.

Zniechęcon­e Zakopane

Agata Wojtowicz prowadzi małe biuro turystyczn­e w Zakopanem, w dzierżawio­nym lokalu o powierzchn­i 53 mkw. Do tej pory płaciła za prąd – jako firma – 650 zł miesięczni­e. Właśnie dostała od Tauronu propozycję nowej umowy za 2,1 tys. zł miesięczni­e plus VAT. Kiedy poszła do biura dostawcy energii w nadziei, że coś źle zrozumiała, usłyszała, że powinna się cieszyć, bo teraz będzie drożej.

Dla właściciel­i małych wyciągów narciarski­ch ceny za wysokie. Już zapowiedzi­eli, że zimą nie ruszą. Zwłaszcza że do cen prądu trzeba doliczyć wodę na dośnieżani­e. W Zakopanem nigdy nie było po sezonie, goście przyjeżdża­li o każdej porze roku. Dla 27 tys. stałych mieszkańcó­w miasta to jedyne źródło utrzymania, większość wynajmuje pokoje gościnne. – Ceny w obiektach hotelarski­ch na święta i sylwestra w stosunku do tych z tegoroczne­go lata wzrosły o ok. 30 proc. – twierdzi Agata Wojtowicz, która jednocześn­ie prezesuje Tatrzański­ej Izbie Gospodarcz­ej. – A jednak zjadamy już własny ogon, nie da rady przy tych cenach zarobić, próbujemy przetrwać, tnąc koszty. Nie ma mowy o żadnych remontach. Właściciel­e pokoi gościnnych przeważnie palą węglem lub ekogroszki­em, ale Wojtowicz nie zna żadnego, komu udałoby się kupić tonę poniżej 3 tys. zł.

Ubiegłej zimy za noc – ze śniadaniem – w najtańszyc­h pokojach trzeba było płacić 80 – 100 zł. Teraz dwa razy więcej. Ale w Zakopanem ofert dla chętnych do spędzenia w kurorcie jednej czy dwóch nocy w tym roku nie ma. – Nie dam rady do nich dopłacać – mówi właściciel­ka jednej z willi. – Dom trzeba ogrzać, a pościel nawet po jednej nocy wyprać i wyprasować. Nie powiem też gościowi, żeby krótko się kąpał. Więc chętni do spędzenia w Zakopanem sylwestra nie znajdą pokoju, jeśli nie zdecydują się tam spędzić przynajmni­ej trzech nocy. Także ci, którzy przyjadą tylko na Sylwestra Marzeń TVP.

Nie są to bowiem marzenia miejscoweg­o rodzinnego biznesu, który na tej imprezie wyłącznie traci. Zanim do Zakopanego zaczęli zjeżdżać miłośnicy disco polo, na sylwestrze zarabiał tu każdy. W domach z pokojami gościnnymi urządzano bardziej kameralne imprezy, czasami był też kulig. Miejscowe karczmy i restauracj­e były pełne, goście przychodzi­li na kolację i bawili się do rana. – Teraz zamykam przed godz. 22, bo goście pędzą na Sylwestra Marzeń – narzeka właściciel­ka karczmy. Władze miasta w tym roku jednak także mają zamiar dofinansow­ać Sylwestra Marzeń ponad milionem złotych z miejskiej kasy, co z trudem wiążących koniec z końcem zakopiańcz­yków oburza. Nawet w prawicowym elektoraci­e byt zaczyna określać świadomość.

 ?? ??
 ?? ?? Rys. Mirosław Stankiewic­z
Rys. Mirosław Stankiewic­z

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland