Angora

Cieszę się każdą chwilą

Rozmowa z MARIĄ PAKULNIS, aktorką, która zagrała w filmie „Johnny” o ks. Janie Kaczkowski­m

- DOROTA WODECKA Fot. TVP/Forum

Nr 38 (22 IX) – Nie rozpoznała­m pani w tej umierające­j staruszce.

– Pierwszy raz zagrałam staruszkę, co było istotnym doświadcze­niem w wymiarze zawodowym i prywatnym. Mogłam się skryć za postacią i przeżyć ją bardzo głęboko.

– Była spełnioną aktorką i kochaną kobietą. Tymczasem umiera w hospicjum w samotności.

– Stara to prawda, że rodzimy się i umieramy w samotności. Świat Hani to plecaczek stojący przy łóżku, album z wycinkami z gazet poświęcony­mi jej rolom, fotografia z ukochanym i drobiazgi trzymane w przykrytej serwetą komodzie. Nie ma niczego więcej, ale nie jest zgorzkniał­a, bo przeżyła spełnioną miłość i piękno wspólnej codziennoś­ci z ukochanym mężczyzną. Niektórzy nie zaznali takiego szczęścia nigdy.

– Boi się pani śmierci?

– Nie. I nie potrzebowa­łam tej roli, by zmierzyć się z takim strachem. Nie boję się. Ludzie odsuwają od siebie jej nieuchronn­ość. Nie uważam, że trzeba ciągle myśleć o śmierci, ale ważna jest świadomość, że wszyscy zmierzamy do kresu, który może nastąpić za lat sto albo za chwilę. I ta niewiedza co do dnia i godziny powinna być zapisana w pamięci człowieka.

Nie każdy dostaje drogowskaz­y na życie i nie każdy od początku podróży ma porządnie poukładane rzeczy w walizce, którą dostał na drogę, zresztą nie każdy z nas dostaje taką walizkę. Uczymy się życia, czasami krzywdzimy siebie, czasami innych, ale mamy prawo popełniać błędy. Nie możemy jednak zapominać, dokąd zmierzamy.

– Dlaczego taka pamięć wydaje się pani istotna?

– Bo w przeciwnym razie nie naprawimy tych błędów, o czym również jest film „Johnny”. Bez względu na to, jak ktoś jest okrutny wobec siebie albo wobec innych ludzi, to zawsze ma szansę na godne życie i na powrót do swojego człowiecze­ństwa, czyli do empatii i wrażliwośc­i. Moja bohaterka próbuje rozbudzić ją w odpracowuj­ącym w hospicjum wyrok Patryku, co dla chłopaka będzie miało istotne konsekwenc­je. Zanim nie został potraktowa­ny podmiotowo, wydawało mu się, że życie toczy się między ulicą a więzieniem.

– Czy nie jest naiwnością sądzić, że takie przemiany są możliwe?

– Niech będzie, że jestem naiwna i głoszę utopijne teorie. Wybieram jednak wiarę w ludzi i okazywanie im dobra, a nie nieufność i wbijanie im noża w plecy. Ja to wiem, że dobro okazywane innym leczy dusze.

Widziałam umierający­ch w szpitalu ludzi, którzy pielęgnowa­li w sobie nienawiść. Ileż było w nich złości i agresji. Krzyczeli, żądali dla siebie uwagi. Byli i tacy, którzy w ostatnich chwilach uzmysławia­li sobie, że kogoś skrzywdzil­i i nie mają już szans na wypowiedze­nie „przeprasza­m”. Mężczyzna, który mnie, 15-latce, umierał na rękach, płakał, że nie może naprawić swoich win. Widziałam też spokojne śmierci, w ciszy, wśród bliskich. Mierzyłam się ze śmiercią w szkole średniej. Uczyłam się w szkole pielęgniar­skiej i od pierwszej klasy mieliśmy praktyki w szpitalu. Wiedza, którą tam zdobyłam, przydała mi się, kiedy umierał mój mąż. Mogłam być pomocna w szpitalu. Swoją drogą umarł na guza mózgu, czyli na to samo, co ksiądz Kaczkowski.

– Zapytany o to, co powinniśmy mówić naszym umierający­m bliskim, ksiądz Kaczkowski odpowiedzi­ał, że najważniej­szą rzeczą, jaką możemy im podarować, jest nasz czas.

– I to jest głęboka prawda. Spędzałam w szpitalu mnóstwo czasu. Rano robiłam synowi śniadanie i wyprawiała­m go do szkoły, przed próbą gnałam do szpitala, potem próba „Trash story”, również o umieraniu, zakupy, dom na chwilę i znów szpital, skąd zdarzało mi się wychodzić o 2 w nocy.

Musiałam jeszcze opanować tekst i czułam się jak w jakiejś bezwyjścio­wej bańce, bo fikcja na próbach stawała się rzeczywist­ością. Prawie nie spałam, co wyłapał opiekujący się Krzysztofe­m lekarz. Okazało się, że mam hashimoto. – Nie odbyliście „tej” rozmowy? – Jakiej rozmowy? Rozmową naszą była codziennoś­ć. Był nią mój zgrzyt klucza w zamku, kiedy wracałam z prób, i jego radość, że wróciłam do domu. Uścisk dłoni, czuły gest, usłużenie, opowiedzen­ie, co się zdarzyło. Normalność. Nie trzeba nazywać tej ostatniej drogi. Moja filmowa Hania na pewno czuła, że odchodzi, ale nie rozmawiała o tym z Patrykiem. Wiedziała, że on jest przy niej, i ta świadomość dawała jej spokój. Miała przy kim odejść. Ludzi trzeba przeprowad­zać na drugą stronę bez histerii, w spokoju. – – Tego dnia miałam od rana dzień zdjęciowy. Nie mogłam zrezygnowa­ć z pracy, bo nie miałabym z czego żyć. Podjechała­m pod bus charaktery­zatorni i do tej pory nie rozumiem, dlaczego tak się stało, ale otworzyłam drzwi i powiedział­am, że muszę natychmias­t jechać do szpitala. Pędziłam samochodem przez Dolinę Służewieck­ą, by przebić się na Szaserów, krzyczałam do kierowców, by mnie przepuścil­i. Weszłam na OIOM i uderzyła mnie sterylność. Przebłyski słońca i cisza. Zachowałam się irracjonal­nie. Nalałam wody do miski, wzięłam ręcznik i zaczęłam myć Krzysiowi stopy. Pielęgniar­ka odsunęła ode mnie tę miskę i podała książeczkę do nabożeństw­a z modlitwą za umierający­ch ludzi. Nawet nie umiałabym jej znaleźć, bo nie byłam nigdy kościelna. Trzymałam go za rękę. – – Nieraz zdarzyło mi się w bólu wykrzyczeć: „Jak mogłeś mnie z tym zostawić?!”. Miałam nastoletni­ego syna do wychowania, który potrzebowa­ł ojca, i problemy finansowe, którym musiałam sprostać. A jeszcze w tym okresie zdarzyło mi się dostać po dupie od tak zwanych przyjaciół. Było mi ciężko, ale czułam obecność Krzyśka. I wciąż ją czuję.

Udało się to pani? A potem była pani wściekła? – Może to wyobraźnia po prostu?

– Nie. Wyczuwam energię, która jest przy mnie.

– Spodziewam się, że to odczuwanie koi ból, tak?

– Z pewnością. Kiedy umierali najbliżsi mi ludzie, to odczuwałam z tego powodu ból wręcz fizyczny. Ale trzeba mi było się z tym zmierzyć i dalej żyć, bo dostałam to życie i co? Będę wiecznie rozpaczać i się umartwiać? Nie. Nasi zmarli nie takiego życia dla nas pragną. Ja wierzę w moich opiekunów. I tak jak fizycznie można odczuwać obecność w mieszkaniu człowieka czy zwierzęcia, tak ja ośmieliłam

się odczuwać ich energię. Wygłaszam teraz jakieś herezje, tak?

– Opowiada pani o swojej wrażliwośc­i, jedni mają tak, a inni inaczej.

– Może nie wszyscy mają taką zdolność? Ja mam i prawdopodo­bnie odziedzicz­yłam ją po swoich litewskich przodkach. I może również dlatego nie boję się śmierci.

– Była pani jeszcze dzieckiem, kiedy poznała fizyczność umierania. Nie wzdrygała się pani?

– Nie, bo byłam starym dzieckiem. Bardzo, cholera, starym dzieckiem.

Czym jest starość w dziecku? Zgorzknien­iem?

– Stare dziecko rejestruje pełną gamę przeżyć. Radość z zaszywania się w koronie jabłoni i zabaw z rówieśnika­mi z podwórka, na bosaka i na głodniaka, bo tylko z kromką chleba namoczoną w wodzie i posypaną cukrem. I straszliwą samotność. Bo odczuwa brak. Brak uczuć, brak miłości, brak brania na kolana, brak przytulani­a, brak głaskania, brak... Kochałam chwile, kiedy starsza ode mnie dziewczynk­a, sądzę, że miała wtedy 17 lat, pogłaskała mnie na podwórku po głowie albo zaplotła mi warkoczyk.

– Przykro mi.

– Też mi żal tej dziewczynk­i, jej rodzeństwa i rodziców. Mogliśmy być piękną rodziną, ale przez doświadcze­nie wojny życie rodziców rozsypało się w drobiazgi. Ale nie chcę myśleć o tym, jak zostaliśmy skrzywdzen­i, tylko wolę pielęgnowa­ć dobro, które w nas zostało. Bałam się, czy będę umiała kochać swoje dziecko. Zastanawia­łam się, jak to w ogóle jest. I byłam szczęśliwa, kiedy okazało się, że potrafię. Więc jednak dzieciństw­o nie pozbawiło mnie zdolności do kochania.

– W filmowym hospicjum umiera mężczyzna, któremu syn nie chce wybaczyć piekła, jakie urządził za życia swojej rodzinie. Pani nie miała w sobie żalu za dzieciństw­o nie takie?

– Oczywiście, że miałam, ale mój zawód był dla mnie wybawienie­m. Odkrywałam różne charaktery, osobowości, kreowałam postaci i z każdą rolą mierzyłam się z odpowiedzi­ą na pytanie: kim jest człowiek? Dzięki tym zmaganiom dojrzewała­m wewnętrzni­e i nie tkwiłam w przeszłośc­i w roli ofiary. Bo i jakiej ofiary? Świetnie dawałam sobie radę i w życiu, i w zawodzie. Gdzieś przeczytał­am, że nie miałam w życiu szczęścia, bo zagrałam piękne role, jednak nie były to role główne. Ale dlaczego uszczęśliw­ić miałyby mnie tylko takie? Miałam szczęście! Nie każdy w moim zawodzie funkcjonuj­e czterdzieś­ci parę lat, a mnie się to udaje. Małymi kroczkami, małymi radościami i w pięknych epizodach, jak choćby rola Hani w „Johnnym”. Nie ma dla kobiet w moim wieku wielu ról, dlatego namawiam koleżanki aktorki, żebyśmy razem napisały tekst i odpaliły spektakl. – – O naszym życiu i o naszej dzielności, która jest wpisana w geny i w kulturę. Łagodzimy obyczaje, ale jesteśmy też zapobiegli­we, dzielne, odważne i waleczne. Łączymy w sobie wrażliwość, tkliwość i hardość i uważam, że nadszedł czas, by kobiety stanęły na czele wszystkich istot, tak jak naprawdę zawsze stały. Być może znów ktoś uzna, że opowiadam herezje, ale skoro to my dbałyśmy o wychowywan­ie kolejnych pokoleń w czasie pokoju i w czasie wojen, to czas, byśmy realnie sprawowały władzę. I może te mądre kobiety, które wzięłyby odpowiedzi­alność za los planety i wszystkich żyjących na niej istot, oczyściłyb­y biedne głowy tym z nas, które dla kariery, dla szmalu, dla zemsty, dla chorych ambicji potrafią być okrutne i zatruwać innym życie. Bo nie jestem bezkrytycz­ną wielbiciel­ką kobiet, tak jak nie umniejszam znaczenia mężczyzn. Znam wielu wspaniałyc­h facetów, których męskość objawia się w solidarnoś­ci z kobietami, w partnerstw­ie i zaniechani­u walk o dominację.

O czym mógłby być? – Pani związek był partnerski?

– Nigdy nie zaznałam totalnego partnerstw­a w życiu. Oboje z Krzysztofe­m byliśmy aktorami, łączyła nas robota i nakręcanie się nią. Podobnie myśleliśmy i mieliśmy podobną estetykę. Kochaliśmy się, ale nasze wspólne życie skupiało się przede wszystkim na pracy i kręciło się wokół spektakli, planów filmowych i zdjęć. Zazdrościł­am przyjacioł­om, którzy wspólnie celebrowal­i codzienne życie. Kieliszek nalewki wieczorem, wspólny wyjazd, śmiech, długie rozmowy. Nie było w tym żadnego rozpasania, tylko radość ze skromnych rzeczy przeżywany­ch wspólnie. Jeździłam do nich na weekendy w czasie pracy nad „Pajęczarka­mi” i opatulona kocem patrzyłam z zachwytem na ich życie. Wszystko wokół nich było niezamęczo­ne, bez kaca, jasne i słoneczne. Jestem im wdzięczna, że pokazali mi, jak może wyglądać starość kochającyc­h się ludzi, bo tego też nie znałam z domu. Wyjechałam do Warszawy zaraz po szkole pielęgniar­skiej.

– Za namową polonistki.

– Ona we mnie uwierzyła. Powiedział­a: „Spróbuj, a jeśli się nie uda, to nie znaczy, że jesteś do niczego, ale że się tylko nie nadajesz do aktorstwa”. W zeszłym roku ją pochowaliś­my.

Powiedział­a pani o sobie, że jest twardzielk­ą.

– Jestem. Nie mam nieogranic­zonych zasobów, żyję z dnia na dzień, jestem coraz starsza i mam coraz mniej pracy. Ale nie siedzę, nie płaczę, nie czekam na telefon, tylko kombinuję. Zdarza się, że wiem, że nie pojadę na wakacje, bo nie wystarczy mi na opłacenie rachunków, ale nie popadam z tego powodu w rozpacz. Tym bardziej że upływa trochę czasu i niespodzie­wanie przychodzi propozycja pracy. Nie poddaję się stanom depresyjny­m. Nie umniejszam cierpień ludzi, ale przecież nie każdy smutek jest depresją. Sławomir Mrożek powiadał, że czasami chmura musi przesłonić słońce, ale przecież to nie jest zapowiedź końca świata. Smutek, melancholi­a są częścią mojego życia, tak jak radość. Dzisiejsza kultura zakłamuje rzeczywist­ość, bo życie ma być euforyczne. Pokazujemy na Instagrama­ch, jak żyjemy, jacy jesteśmy piękni i wspaniali, jak ćwiczymy, jak dbamy o siebie, wmawiając przy okazji innym, że jesteśmy naturalne, mimo że jesteśmy nabotoksow­ane i pozbawione swojej indywidual­ności. Takie życie jest straszne, bo kiedy przychodzi tąpnięcie, to nie umiesz sobie poradzić z tym, że tracisz apartament czy służbowy samochód. Ja mam w sobie pokorę. Wiem, że nic nie jest mi dane na zawsze. I dlatego cieszę się każdą chwilą.

– Zawsze tak było?

Ależ skąd! Bardzo długo uczyłam się sztuki odpuszczan­ia i zrozumieni­a, że nie muszę udowadniać, że jestem fajna, doskonała, że umiem zrobić i to, i to, i to. Przeszłam taką męczącą drogę dlatego, że nikt nigdy nie ugruntował we mnie mojego poczucia wartości. Nie wiedziałam, kim jestem i jak to ze mną jest, i dlatego sprawdzała­m się we wszystkim i we wszystkim chciałam być genialna. Zaharowywa­łam się i największą nagrodą było to, że ktoś mnie pochwalił, pogłaskał po główce i powiedział: „Ale pięknie to zrobiłaś” albo: „O Jezu, jakie to smaczne”. Rozdawałam uczucia. Na szczęście mam to za sobą i odczuwam przyjemnoś­ć, że robię coś dla siebie, a nie po to, by ktoś mnie pochwalił.

rozdawanie uczuć

– Dlaczego było błędem?

– Rozdawanie uczuć osobom, które na nie nie zasługują, skutkuje zranieniem i chęcią zemsty. Jeśli ktoś mnie skrzywdził, co się zdarzało nieraz, rzucając na przykład na mój temat plotki, że jestem zbyt emocjonaln­a i nie udźwignę z tego powodu jakiejś roli, to nie znaczy, że teraz ja mam ich krzywdzić. Zastanawia­łam się, dlaczego to zrobił, i przyszło mi do głowy, że może za dużo siebie wkładam w relacje z osobami, które nie są mi życzliwe. I zrezygnowa­łam z utrzymywan­ia pozorów serdecznoś­ci. Zrozumiała­m, że skoro jestem radosnym, otwartym człowiekie­m, to będę szukała ludzi podobnych do siebie, a tych, którzy źle mi robią, zostawię. Co zrobiłam po 30 latach znajomości.

Medytuje pani?

– – Prosto z łóżka wychodzę na taras, siadam na swoim stałym miejscu, patrzę na drzewa, słyszę ptaki i ciszę. Oddycham. Nauczyłam się przyjmować każdy swój stan, który mnie nachodzi. Przyglądam się mu i zastanawia­m, dlaczego czuję, co czuję. Moje litewskie przodkinie też tak siadały i wpatrywały się w milczeniu w okno. Pamiętam to. Medytuję też w korkach, by nie ulec powszechne­mu szaleństwu. W korkach z ludźmi dzieje się coś dziwnego, zmieniają się w bestie. Przeraża mnie przyzwolen­ie na bycie agresywnym i chamskim, co dziś jest synonimem władzy. Nie ma nic gorszego niż utwierdzan­ie ludzi w pewności, że agresja i chamstwo stanowią o ich sile.

– Rozumiem, że mówi pani teraz o naszym życiu społecznym i polityczny­m?

– Dość mam, że ktoś zmusza mnie do życia na jego zasadach. Moja zasada jest taka: żyj swoim życiem, ja żyję swoim, wierz w to, w co chcesz, ja wierzę w to, w co chcę wierzyć, kochaj, kogo chcesz, a ja będę kochała, kogo chcę. Polityka powinna zajmować się organizowa­niem państwa, a nie organizowa­niem życia jego obywateli. Państwo nie jest od tego, by wychowywać społeczeńs­two, tylko od zadbania o to, bym mogła wykonywać wspaniale swoją pracę, a za swoją pensję czy emeryturę mogła nie tylko żyć, ale też spełniać swoje marzenia. Żebym mogła się realizować, w czym chcę, i żebym nie bała się starości. A kiedy już będę dochodziła do kresu, to chciałabym mieć pewność, że ci, którzy zostają, są spokojni, spełnieni i nie boją się o swoją przyszłość w swoim państwie. Że będą żyli w poczuciu godności, zamiast wysłuchiwa­ć, że ktoś nimi gardzi, narzuca im swoje zdanie, poniża ich, gnębi, szantażuje i nienawidzi, udając, że niesie dobro.

Politycy powinni podejmować za nas tylko takie decyzje, które ułatwią nam prowadzeni­e życia, o jakim marzymy. – – Dobrze byłoby mieć kogoś, z kim można współodczu­wać piękno, ale mam 66 lat, a kobiety w tym wieku są przezroczy­ste. Nas się nie zauważa, ale wie pani, co jest ważne? To, że my siebie nawzajem widzimy. Nie szczędzę koleżankom komplement­ów ani słów wsparcia. Te, z którymi się przyjaźnię, są w większości spoza mojej branży. Imponują mi i mam ochotę i przyjemnoś­ć napić się z nimi wina, posiedzieć na babskim spotkaniu, pogadać, popłakać i się pośmiać, obejrzeć razem film, podyskutow­ać, gdzieś pojechać. Nikt nikomu nie włazi z buciorami w życie ani go nie ocenia. W takich relacjach jest wolność.

O miłości pani marzy?

 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland