Z wizytownika Andrzeja Bobera(78)
Twarze ważne, bo nieważnych bym nie zapisywał. Każda z nich to jakaś sprawa, jakieś moje wrażenia, porażka lub radość z załatwionej sprawy. Setki, tysiące wspomnień – dziś już może mniej istotnych, ale wtedy, w momencie notowania numerów telefonów, bardzo istotnych...
Wojciech Dymitrow – zagubiony
Warszawa, plac Zbawiciela, lodziarnia, 2022 r. Przy stoliku siedzi dwóch mężczyzn rozmawiających po angielsku. Wchodzi Wojtek, prosi o porcję lodów. Jeden z mężczyzn odzywa się po polsku: „Tych nie bierz, lepsze są bakaliowe”. Wojtek pyta: „Skąd tak dobrze znasz język?”. Wtedy odzywa się ten drugi: „Woytek, nie pamiętasz...?”.
Pół wieku wcześniej. Pracuję w „Życiu Warszawy” wraz z ówczesną czołówką polskich dziennikarzy. Należę do średniaków, ale są i młodsze szpice. Jednym z nich jest Wojtek Dymitrow. Nazwisko mało polskie, ale rodowód polski – ojciec Wojtka został zamordowany w Katyniu. On, krępej budowy, energiczny, szuka tematów jak pies gończy. Wreszcie trafia – znajduje przepis zabraniający meldowania się w hotelach dwóch osób przeciwnej płci o innych nazwiskach. Niby nic, a jednak.
Wojtek zaczyna od tekstu, w którym powołuje się na przykład naszych znajomych, pary z małym dzieckiem. Ona pozostała przy swoim panieńskim nazwisku, teraz mają remont mieszkania, chcą ten kilkudniowy okres spędzić w hotelu. Ale jest przepis, że nie wolno. To nie był jedyny bezsensowny przepis w peerelowskim baraku, ale Wojtek uparł się, że go zmieni. Sprawa dla gazety stawała się wrażliwa, bo ówczesny ratusz, czyli Stołeczna Rada Narodowa, zaczął nie tylko nie odpowiadać, ale też nękać naczelnego Henryka Korotyńskiego, by uspokoił tego Dymitrowa. Ponieważ rzecz nie dotyczyła państwowych pryncypiów, Korotyński dał Wojtkowi zielone światło. A ten – nie wchodząc już w szczegóły – dopiął swego. Przepis nie tylko zmieniono – również ku uciesze dwudniowych kochanków... – ale ze stolicy wzięły przykład inne miasta. Każda męsko-damska para mogła już bez przeszkód spędzić noc lub więcej w hotelu. Wojtek stał się redakcyjnym bohaterem. Wszystkim pokazał, co „Życie Warszawy” potrafi. O ile dobrze pamiętam, dostał nawet premię miesiąca!
Ale nie z tego powodu w 1980 roku wyjechał z Polski. Szukał przygód, był ciekawy innego świata, nie był związany rodziną. I wylądował w USA. Długo nie mógł znaleźć dla siebie zajęcia, wreszcie z pomocą brata, późniejszego posła już w demokratycznej Polsce, Aleksandra Małachowskiego, trafił do Monterey. A tam do Wojskowej Akademii Języków Obcych, czyli największej na świecie uczelni nauczającej języków obcych. Dokładnie 51.
Rozpoczął pracę nauczyciela języka polskiego. Miał różnych uczniów, ale najczęściej amerykańskich wojskowych. Amerykanie już wtedy patrzyli na świat przyszłościowo. Dzięki tej pracy sam doskonalił język angielski z jego amerykańskimi naleciałościami. Ożenił się, trochę dorobił. W 1999 roku, gdy weszliśmy do NATO, język polski został skreślony w akademii. Ale dopiero śmierć żony spowodowała, że rok temu – po 40 latach nieobecności – powrócił do Polski.
Teraz najkrócej: Wojtek nie znalazł dawnej Polski, natomiast znalazł nowych, ale obcych ludzi. Warszawę już słabo poznawał i nie wiedział, co ze sobą robić. Depresja? Cholera wie...