Z(a) chlebem za ocean
Z zawodu językoznawca, z powołania – piekarz. Ma za sobą podwójną emigrację – z Ukrainy do Polski i z Polski do USA. – Jestem tam, gdzie pachnie świeży chleb – mówi Olena Kaszuba. – Ten zapach jest jak narkotyk dla mózgu. Daje poczucie spokoju.
Pochodzi z Zhatneve na Wołyniu, gdzie mieszkała do 14. roku życia. Stamtąd ma takie wspomnienie: – Zapach chleba roznosi się po całej okolicy. Po tym zapachu można dojść do najbliższego sklepiku. Babcia daje mi do ręki siatkę i kilka hrywien. Idę po świeży chlebek prosto z piekarni. Tam już czekają w kolejce inni chętni. Jest wiele dzieci. Wracamy potem do domów razem, odrywając z bochenka chrupiącą skórkę. Nieraz bywało, że domownicy dostawali tylko środek, bez skórki. Nie byli zadowoleni!
Ojciec Oleny był Polakiem, mama to Ukrainka. Stąd w jej polsko-ukraińskim domu wiele wpływów z obydwu stron. – Zawsze obchodziliśmy podwójne święta – wspomina Olena. Jej dziadek służył w Armii Krajowej, uczył ją polskich wierszyków i piosenek. Tata też bardzo czuł polskość, więc do Polski jeździli tak często, jak było można. Pierwszy raz do Krakowa, w 1994 roku. Sześć lat później rodzina Kaszubów dostała decyzję o repatriacji i trzy tygodnie na to, aby spakować swoje poprzednie życie. W Krakowie zaczęli je od nowa. – Wtedy po raz pierwszy poczułam, co to znaczy być po jednej i po drugiej stronie – mówi Olena. – Dla Ukraińców byłam Polaczka, dla Polaków – Ukrainką.
Mama Ukrainka prowadziła taką kuchnię, jaką znała najlepiej, czyli swoją, narodową. Robiła to świetnie. Jeszcze na Wołyniu mieli ogródek z warzywami, który w trudnych latach 90., gdy Ukraina odzyskała niepodległość, uratował ich przed głodem. – To wtedy zaczęłam uczyć się gotować, podpatrywałam mamę. Do dzisiaj to moja wielka pasja – mówi Olena. – W domu piekło się też często chleb, bo nie zawsze były pieniądze, aby go kupić. Tato jeździł do Polski, dorabiał. Mama zresztą też, bez tego żyłoby się nam jeszcze ciężej.
Podczas jednej z wycieczek do Polski, do Wieliczki, jeszcze wówczas, gdy rodzice starali się o repatriację, poznała przyszłego męża. – Byliśmy wtedy bardzo, bardzo młodzi, ale coś zaiskrzyło. Mamy za sobą długi staż – przyznaje Olena. Jak mówi, w polskiej szkole obawiano się, że zaniży poziom, więc tak się zawzięła, że uzyskała świetne wyniki. Choć dzisiaj, jak podkreśla, wstyd się przyznać, skończyła na Uniwersytecie Jagiellońskim językoznawstwo i filologię rosyjską. – Nie wstyd językoznawstwa, wstyd rosyjskiego – uściśla. – Bo sąsiad, którego językiem włada, okazał się wrogiem...
Zanim współczesne czasy odcisną piętno na losie wszystkich Ukraińców na świecie, Olena wraz z mężem (oboje już wówczas pracowali w Krakowie) podejmują decyzję o wyjeździe z Polski. Najpierw do Holandii, skąd, po kilku latach, ruszają na Florydę, do Miami. – Mąż był w Ameryce wcześniej, ja mu zaufałam – mówi. – Emigracja do Stanów Zjednoczonych jest niepodobna do żadnej innej. Była dla mnie szokiem – przyznaje. – Okazała się nauką życia od nowa. Kocham ten kraj za możliwości i szanse, jakie daje. Ale tutaj ważne jest, żeby nie osiąść na laurach. Trzeba szukać wyzwań, ciągle się rozwijać.
W Polsce, jak mówi Olena, wykorzystali wszystko, co dobre. Ameryka ze swymi wyzwaniami dała im jeszcze więcej szans. Skorzystali z nich po pożegnaniu słonecznej Florydy. Przenieśli się do Chicago. Tu otworzył się dla nich nowy rozdział w życiu, trwający od siedmiu lat. – Mogłam, mając takie wykształcenie na dobrej uczelni, być tłumaczką jak moje koleżanki ze studiów – mówi Olena. – Mogłam pracować w jakimś konsulacie, międzynarodowej korporacji. A zostałam piekarzem. I była to najlepsza decyzja w moim życiu – przyznaje z satysfakcją.
4.30 rano. Ludzie wstają o tej porze i zaczynają dzień od wypicia kawy. A ona włącza piekarnik. W planie aromatyczne chleby na zakwasie. – Pasja? Nie, to miłość – twierdzi Olena. Zaczęło się niewinnie, od zwykłych prób w poszukiwaniu smaków z dzieciństwa. Bo amerykański chleb im nie smakował. Jeszcze gdy byli w Miami, kupowali ciemny, rosyjski chlebek w sklepie „Halinka”, jedynym w okolicy. Było drogo, osiem dolarów za funt. – Na początku każdy piekarz musi pokonać pewną drogę, by się odnaleźć w milionach przepisów oraz w całej masie szkół, które mają odmienne metody – mówi Olena. – Warto wybrać kilka przepisów, dwa lub trzy, nie więcej, bo to doprowadzi do klęski i zniechęcenia. Na to trzeba być na początku przygotowanym, na 100 prób udaje się czasem dopiero 101. Ale warto mieć też w sobie zapał i chęć, które dają pozytywnego kopa do działania. Olena podpowiada też, że warto mieć pod ręką zeszyt do notatek. – Jeśli spiszemy cały proces, to jest szansa, że powstanie nowy, ale „nasz”, przepracowany przepis. Jeśli jeszcze chleb się uda, poczujemy smak zwycięstwa! – twierdzi chicagowianka. – Większość z nas, chcąc upiec własny chleb, nie odkrywa koła na nowo. Chleb jest przecież znany od stuleci, w każdej kulturze, w takiej czy innej formie. Często nowy przepis rodzi się w efekcie zbiegu okoliczności lub... chęci zostania alchemikiem – uważa Olena. – Chleb to dla mnie nie tylko zapach i smak, to historia, moje korzenie. A że zawsze miałam talent do kreatywności, chleb stał się moim płótnem, maluję i rzeźbię na nim piękne obrazy.
Taki malowany chleb na zakwasie pojawił się między innymi podczas niedawnej akcji charytatywnej w Kings Banquet Halls w Chicago. Ozdoby wykonała w technice 3D. Akcję zorganizowano na rzecz pomocy walczącej Ukrainie.
– Włączam się w akcje pomocowe, bo Ukraina potrzebuje wsparcia humanitarnego. Mam rodzinę i w Ukrainie, i w Rosji. Tak trudno jest zrozumieć racje tej drugiej strony, najbliższego sąsiada. Ale Rosja to stan umysłu, oni uważają, że robią dobrze – ubolewa chicagowianka. – Przez tydzień po wybuchu konfliktu nie mogłam zebrać myśli. Teraz emocje wcale nie są mniejsze, choć będąc tutaj, za oceanem, musimy żyć swoim życiem. Mamy dwoje dzieci, pracę... Ale jestem w kontakcie z rodziną w Kijowie.
Olena poświęca swej pasji sporo czasu. Teraz, gdy chłopcy Dominik i Wincent zaczęli już powakacyjny tryb życia i przybyło im obowiązków, tempo pracy trochę osłabło. Ale w najgorętszych czasach piekła po 10 bochenków codziennie od wtorku do soboty. W kuchni spędzała po osiem, dziesięć godzin. Przez pierwsze półtora roku mieszała ciasto ręcznie, teraz wspomaga się stosownymi urządzeniami. Ale to i tak nadal ręczna robota! – Jestem wdzięczna rodzinie, szczególnie mężowi, że pozwalają mi na taką samorealizację – mówi. Chlebki – po 20 dolarów za kilogram – rozchodzą się jak... świeże bułeczki. Broniłam się przed sprzedażą dość długo, ale znajomi nalegali, tłumaczyli. Teraz to już jest mój biznes.
Najpopularniejszy jest chleb wiejski Oleny, ale rodzajów jest kilkanaście. Od delikatnego hokkaidodo poprzez grahamowy, tostowy, francuski, litewski, borodziński i inne. Olena przygotowuje je na zamówienie, choć nie tylko. Dodatki do chleba to opowieść bez końca. Te nieco dziwne dla zwykłego zjadacza chleba? Są bochenki na piwie, na winie, z dodatkiem orzechów, śliwek, wiśni, a nawet – jako deserowe – z czekoladą.
Olena przyznaje, że świetnie jej się pieką także słodkości. Ich listę otwierają niepowtarzalne miodowniki. I choć może się podzielić przepisem na każdy chlebek, tego na miodownik nie zdradzi. To rodzinna tajemnica, którą wyniosła z domu. Na pytanie, jak godzi obowiązki domowe z pieczeniem takich ilości chleba i ciast odpowiada: – Da się, gdy człowiek lubi to, co robi. Czasami myślę, że „karmiąc” zakwas, żeby się udał (żywa kultura jest żarłoczna), mam w nim jeszcze jednego domownika. Karmię męża, dzieci, karmię też zakwas. Wszystkich traktuję z miłością...