Książki najważniejsze
Mam w swoich zbiorach opasłe tomy zawierające bezkresne powieści i cieniutkie zeszyciki wypełnione wierszami. Historia, filozofia, malarstwo, biografie, film – wszystkiego po trochu, bo zajmowałem się w życiu rozmaitymi dziedzinami. Stoją na półkach książki zwyczajne – jedne lepsze, drugie gorsze. Pożyczam je na ogół chętnie, ale potem marudzę, gdy zginą. Można je zobaczyć zaraz po wejściu do pokoju (a nawet do kuchni).
W najgłębszych zakamarkach mojego mieszkania znajdują się tytuły, których nie pożyczam i nawet nikomu nie pokazuję, by gość nie miał do mnie żalu i nie zadręczał zbędnymi prośbami. Są to książki najważniejsze, z którymi nigdy się nie rozstaję. Prawdziwa elita, arystokraci mojej kolekcji, białe kruki albo pozycje powszechnie dostępne, w całkiem zwyczajnych okładkach. Tej jesieni ustawiłem w sekretnym miejscu Unicestwianie Michela Houellebecqa.
Zabawny skandalista?
Ta powieść różni się oczywiście od poprzednich dzieł francuskiego pisarza, którego wielu czytelników uważało za mniej czy bardziej zabawnego skandalistę, szydercę, anarchistę spoglądającego krytycznie na dzisiejszą rzeczywistość. Nikt nie odmawiał mu talentu świetnego narratora – któż potrafił tak jak on opowiadać najzwyklejszą historię, plącząc losy banalnych, zdawałoby się, bohaterów? Kto miał odwagę występować przeciwko akceptowanym powszechnie normom, utrwalonym stereotypom, stylom życia i absurdalnym poglądom? Wydawało się, że Houellebecq pozostanie w tej roli – odpowiedniej dla zbuntowanego artysty, mniej wygodnej dla medialnego celebryty, którym chyba wcale nie chciał zostać.
Unicestwianie nieuchronnie zmienia tę perspektywę, nadając twórczości autora Cząstek elementarnych i Platformy zupełnie nową rangę, wprowadza ją w inny wymiar, dotąd omijany, a nawet lekceważony. Houellebecq nigdy wcześniej nie był tak poważny i nie mówił o sprawach tak trudnych – chciałoby się powiedzieć, że ostatecznych. Już sam tytuł intryguje i zastanawia, a może nawet wskazuje kierunek, którego słuszność musimy najpierw przemyśleć. Kto tu jest unicestwiany i kto unicestwia? Powiedziałbym raczej – idąc śladami wielkiego współczesnego filozofa – że chodzi o osuwanie się w nicość, zagarnianie przez nicość. A ten proces dotyczy całego naszego istnienia i wszystkiego, co z takim trudem zdołaliśmy powołać do życia: domu, rodziny, stosunków międzyludzkich, ojczyzny, kontynentu, cywilizacji.
Nicość pochłania niepostrzeżenie, bez kosmicznej katastrofy czy ziemskich kataklizmów. Od czasu do czasu zdarza się tu jakiś dramatyczny incydent, lecz media i służby specjalne zrobią wszystko, by świat się o nim nie dowiedział. Bo tego rodzaju wiedza mogłaby prowadzić do działań nieobliczalnych, a zachowania nieracjonalne to przecież zakłócenie ustalonego od dawna porządku, którego fundamentem stało się poczucie bezpieczeństwa, rzecz jasna iluzoryczne.
Akcja powieści rozgrywa się dokładnie za pięć lat, czyli w roku 2027, co znawcy historii najnowszej tłumaczyć będą datą kolejnych wyborów prezydenckich we Francji. Może to jednak fałszywy trop, bo przecież nie o rozgrywki na szczytach władzy tutaj chodzi, nie one są głównym tematem.
Co zdarzy się za pięć lat? Prognozy poparte analizami naukowymi okazują się równie problematyczne jak pogoda przewidywana na najbliższy miesiąc, tydzień, a nawet na jutro! Skoro nawet doświadczeni meteorolodzy przeważnie się mylą, może powinniśmy zaufać horoskopom? Ich wieloznaczność wydaje się obiecująca, a ponadto gwarantują nam często lepszą przyszłość niż niejedna wróżka.
Śmierć, czyli nieprzyjemne zakłócenie porządku
Tak czy inaczej, jedno wydarzy się na pewno w ciągu czekających nas pięciu lat i może lepiej o tym nie myśleć. Możliwości są właściwie tylko dwie: albo umrzemy, albo znajdziemy się bliżej śmierci niż dziś – bliżej o pięć lat, różnica chyba istotna...
Może zdradzam w tym miejscu sekret Houellebecqa, a może wcale nie? Bo w jego wcześniejszych refleksjach śmierć wydawała się raczej nieprzyjemnym zakłóceniem porządku, czymś w rodzaju nieszczęśliwego wypadku, który – stwierdzamy to nie bez ulgi – jakoś nas ominął (do czasu, oczywiście). Tym razem śmierć staje się częścią naszego życia, do którego przywiązujemy się tak łatwo, że bezmyślnie je trwonimy. Można byłoby nazwać Unicestwianie książką o niezałatwionych sprawach, które każdy czy prawie każdy z nas pozostawia, odchodząc. Tak wygląda również fabuła powieści, w której niemal wszystkie wątki pozostają otwarte, wszystko potoczyć się może jeszcze inaczej, może zdarzyć się nawet cud. Dopóki nie pochłonęła nas nicość, usiłujemy zachować prawo do nadziei. Jesteśmy optymistami czy oszukujemy siebie samych – niech każdy rozstrzygnie to we własnym sumieniu i na miarę własnej odwagi.
Inaczej niż w najwybitniejszych powieściach francuskich XIX wieku u Houellebecqa nie ma pointy, epilogu, ostatecznego i nieodwołalnego rozwiązania. To chyba najważniejsza różnica, bo poza tym Unicestwianie wpisuje się zręcznie w tradycję prozy już prawie sprzed dwóch stuleci. Czytelnik odkryje tu bez trudu nawiązania do Balzaka, Flauberta, Zoli, Huysmansa – twórców, którzy z upływem lat stali się autorowi coraz bliżsi. Co dziwniejsze, choć Francja zadziwia świat rozwojem nowych technologii, sprawną gospodarką, skuteczną administracją i silną władzą, która przeciwko terrorystom wysłać może ogromny lotniskowiec „Jacques Chirac”, to w gruncie rzeczy są to pozory zmian. Wielki temat klasyków nie stracił na aktualności: wciąż dotkliwa różnica między Paryżem, gdzie robi się małe i duże kariery, a prowincją, gdzie żyje się rutynowo, z dnia na dzień, często tęskniąc do stolicy. Tę kwestię Houellebecq zawsze widział ostrzej niż większość jego kolegów po piórze.
Mamy trzecią dekadę XXI wieku i oczywiście nieco inne społeczeństwo niż zbiorowość, którą tak wnikliwie obserwowali Balzak czy Zola. Ambitni pionierzy metody socjologicznej nie dysponowali takimi narzędziami jak bohaterowie Unicestwiania, wiedzieli stosunkowo mało o analizach i prognozach statystycznych, badaniach ankietowych, a w konstruowaniu futurystycznych projektów nie wyręczały ich myślące coraz bardziej precyzyjnie komputery. Wierzymy, że nasze życie urządzone zostało możliwie najlepiej,
co, niestety, wcale nie znaczy, że osiągnięto wyniki w pełni zadowalające.
Bo na przykład praca, która – wiele na to wskazuje – już niedługo stanie się luksusem dostępnym dla nielicznych, coraz rzadziej przynosi prawdziwą satysfakcję. Z jednej strony wzrost wydajności, a z drugiej posunięta do granic absurdu specjalizacja – to sprawia, że na swoim stanowisku czujemy się coraz bardziej nieswojo. U schyłku XX wieku tak zachwalana przez wszystkich praca zawodowa zastąpić nam miała miłość, przyjaźń, życie towarzyskie, rozrywkę, a tymczasem zrodziła raczej pustkę, którą trudno zapełnić. Co gorsza, pomnożyła szeregi ludzi najzupełniej zbędnych, błąkających się po świecie w poszukiwaniu celu.
Seks, który we wszystkich powieściach Houellebecqa przynosił jakąś nadzieję, dostarcza jedynie – podobnie jak praca – chwilowej i ograniczonej przyjemności.
Miłość trzeba stworzyć...
Jest to przeważnie seks bez miłości, pojmowany jako erotyczna przygoda. Miłość stanowi w Unicestwianiu wyzwanie, któremu mało kto potrafi sprostać. Nie ma mowy o uczuciu spadającym na człowieka nie wiadomo skąd, wyzwalającym jakąś tajemniczą energię. Miłość trzeba stworzyć, a do tego potrzebny staje się wysiłek dwojga ludzi – zwykle zniechęconych, nieufnych, zmęczonych życiem.
Houellebecq przygląda się bardzo uważnie chrześcijaństwu, jego etyce, filozofii, obietnicy życia wiecznego. Nie można chyba powiedzieć, by wprowadzając do powieści niebanalnie skreśloną postać Cécile, składał jakieś jednoznaczne deklaracje. To nie średniowiecze, które dążyło do dominacji jednej wiary, jednego Boga i jednego Kościoła. Człowiek trzeciej dekady XXI wieku może wybierać między ekologią, feminizmem, ruchami New Age, rytuałami nowego pogaństwa albo najdalej posuniętą obojętnością wobec religii i wszelkiej metafizyki. Może dlatego niektórzy – opisane zostały w powieści co najmniej dwa takie przypadki – tęsknią do średniowiecza, jego ładu, jego sztuki, jego piękna.
Głównemu bohaterowi, który oprócz żony miewa młode atrakcyjne kochanki, smutki zwalcza dobrymi alkoholami, a po pracy włącza filmy o dzikich zwierzętach, takie tęsknoty są raczej obce. A jednak i jego – zanim pozna prawdziwy smak nieszczęścia, cierpienia i strachu – nękają dziwne sny. Narrator nie dostarcza nam do nich klucza, ale wiemy co najmniej od czasów Freuda, że sny ujawniają to, co skryte, zepchnięte w głąb, ciemne, wstydliwe, zagadkowe. W snach zawsze wcześniej czy później odzywa się to, czego wolelibyśmy daremnie uniknąć.
Może lepiej roztopić się w tłumie, szukając pomocy u innych ludzi, bardziej doświadczonych, lepiej ustosunkowanych, a może tylko bardziej hałaśliwych. Houellebecq jest pesymistą, nie dowierza jakimkolwiek wspólnotom, sceptycznie traktuje małżeństwo, rodzinę, naród, cywilizację. W Unicestwianiu nie spotkamy szczęśliwych małżeństw, a to, co moglibyśmy w pierwszej chwili wziąć za szczęście, to raczej cierpliwość, rezygnacja, gotowość do kompromisu, wymuszona tolerancja. Z pozoru idealna przyjaźń to tylko niezawodność w interesach, brak konfliktów, wreszcie pomoc w ekstremalnych sytuacjach. Trudno tego nie doceniać, gdy przebywamy w pozbawionym życzliwości i zrozumienia nieprzyjaznym świecie. Ale rozczaruje się ten, kto liczyłby na więcej.
Dość przygnębiającym świadectwem kryzysu zachodniej demokracji stają się w powieści wybory prezydenckie i poprzedzająca je kampania. Można odnieść przykre wrażenie, że nic nie jest tu ani autentyczne, ani tym bardziej spontaniczne. Ścierają się nie poglądy i nawet nie osobowości kandydatów, lecz sztaby medialne, dla których nie liczy się oczywiście nic poza słupkami w sondażach. Polityka to stworzona na potrzeby telewizji oraz internetu fałszywa dekoracja, łudząca fasada, za którą kryją się technokraci rządzący nowoczesnym państwem i jego gospodarką.
W tym świecie sterowanym przez media, a zakulisowo przez służby specjalne, naprawdę trudno mówić o autentycznych wartościach. Gdzie podziały się szczerość, godność, prawda, uczciwość? Jak je zdefiniować? Gdzie ich szukać? Czy istotnie grozi nam nihilizm? Narastający kryzys duchowy unieważnia wszystko poza jednym wydarzeniem, z którym musi się zmierzyć każdy, niezależnie od poglądów, wyznania, koloru skóry, płci, statusu społecznego.
Rozpaczliwa bezradność
Człowiek trzeciej dekady XXI wieku staje w obliczu śmierci bardziej bezbronny niż Pascal, Augustyn, Heidegger, a nawet zwykły zjadacz chleba żyjący w wiekach średnich. Służba zdrowia, rewolucyjne technologie, opieka medyczna – to wszystko ułatwia życie, ale nie ułatwia śmierci, nie chroni przed rozpaczliwą bezradnością. Tego nie załatwi najlepszy szpital i nie pomoże tu najbardziej oddana pielęgniarka ani znakomity terapeuta. Dysponując odpowiednimi środkami, podróżując, smakując radości życia, nie możemy przecież uwierzyć, że jego częścią – naturalną, konieczną i oczywistą – jest śmierć. Nie możemy się na to zgodzić. Zakończenie powieści (szczegółów oczywiście nie zdradzę) wydało mi się po prostu mistrzowskie. Jego nieco paradoksalny sens brzmiałby mniej więcej tak: w końcu odkryjemy, że życie to trud, który nas przerasta, bo nie zostaliśmy stworzeni do życia. Być może po śmierci zostaniemy przeniesieni do innej, lepszej rzeczywistości. Być może zobaczymy światło, które widzieli ludzie umierający, lecz przywróceni do życia.
Być może.
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.