Uparłem się i żyję
Rozmowa z JACKIEM ROZENKIEM, aktorem
(8 X). Cena 8,90 zł – Jak się czuje człowiek, gdy mu mówią, że nie przeżyje nocy?
– Trudno było polemizować z faktami. A oto one: nie mogę ruszać prawą stroną ciała, nie mówię, bełkoczę. Leżę w szpitalu podpięty do rurek i urządzeń, o jakich wcześniej nie miałem pojęcia. Lekarze mówią, że są małe szanse. Przyjeżdżają synowie, bo im lekarze powiedzieli, że powinni się ze mną pożegnać.
– Pan się żegnał?
– Nie chciałem się pogodzić, że moje życie ma się kończyć. Towarzyszyła mi myśl właśnie o synach. Śmigały po głowie myśli o pracy.
– To było trzy lata temu. A wcześniej?
– Moje życie było jak rozpędzona lokomotywa. Miałem mnóstwo pracy, którą kocham, dużo pieniędzy i masę planów. O tym, co wtedy robiłem, nie da się opowiedzieć jednym zdaniem. Bo grałem w teatrze, w filmach, od lat związany byłem z serialem „Barwy szczęścia”, nagrywałem audiobooki, brałem udział w „Tańcu z gwiazdami”. Zajmowałem się też czymś, co nazywają public speaking. Prowadzenie imprez dla dużych koncernów, firm, banków i spotkania motywacyjne były tym, w czym czułem się świetny. Gdy stawałem przed publicznością, czułem, jakby niosła mnie fala. Były miesiące, że miałem po 20 takich wystąpień.
– Może za dużo było tych obowiązków?
– Że niby sam sobie zapracowałem na chorobę? Nic z tego. Tylko jeść mogłem lepiej. Dużo podróżowałem, pracowałem o różnych porach dnia. Trudno w takiej sytuacji o regularne i zbilansowane posiłki. Ale dbałem o siebie, badałem się. Jestem dowodem, że każdy może ciężko zachorować.
– Pierwsze problemy ze zdrowiem?
– Przeziębiłem się i nie mogłem wyleczyć. Bardzo źle się czułem. To była zima 2018 roku, okres świąteczny. U lekarza byłem trzy razy, w prywatnej klinice. Stwierdził zapalenie płuc, przepisywał antybiotyki. A ja nie miałem siły chodzić. W czasie czwartej wizyty przyjął mnie jakiś inny lekarz, pulmonolog. Zlecił EKG. I zrobiło się poważnie.
– Jak poważnie?
– Chciał mnie od razu wsadzić do karetki i wysłać do szpitala. A ja mu na to, że przecież wieczorem gram przedstawienie. Wziął ode mnie telefon i zadzwonił do dyrektora teatru Emiliana Kamińskiego. Poinformował, że z powodu poważnej choroby nie mogę wyjść na scenę. Dla mnie to było niepojęte. W moim przekonaniu aktor musiałby być martwy, żeby nie przyjść na swój spektakl. A ja przecież martwy nie byłem. Choć z min lekarzy wnioskowałem, że niewiele brakowało. Wylądowałem na OIOM-ie. W nocy przyszedł ksiądz, żeby mnie wyspowiadać. Przemiły człowiek, ale podziękowałem. Lekarz mi powiedział, że mam ośmioprocentową frakcję wyrzutową. Zdrowy człowiek ma co najmniej 70-procentową. Moje serce w zasadzie nie pracowało. Wirus je uszkodził. A że mięsień sercowy się nie regeneruje, ratunkiem mógłby być przeszczep, na który czeka się pięć lat. Usłyszałem od lekarza, że to koniec mojego życia zawodowego.
Że mam wszystko rzucić i zdać się na rodzinę. Której nie mam. Jest dorosły syn z pierwszego małżeństwa. I dwóch nastolatków z drugiego. Były związki, ważne, z dobrymi kobietami. Ale nie byłem gotowy poważnie się angażować. Kilka miesięcy przed chorobą sam zakończyłem ostatni związek. Nie miałem osoby, która mogłaby się mną zająć. Miałem za to duże kredyty i zobowiązania finansowe.
– To przez pieniądze nie mógł pan odpocząć?
– Chciałem pracować.
– Z sercem do przeszczepu?
– Stwierdziłem, że jako twardy facet muszę to ogarnąć. Doszedłem do wniosku, że dam radę dostosować pracę do swojej kondycji. A że ledwo mogłem przejść kilkanaście metrów, to robiłem sobie przystanki. Po 30 latach w zawodzie potrafiłem tak sobie zorganizować scenę, że znajdowałem pretekst, żeby usiąść. Mówienie też mnie męczyło, ale jako aktor miałem tak wyrobiony instrument mowy, że dawałem radę. Czasem z dużym trudem. Na przykład gdy pojechałem do pewnej szkoły na spotkanie z uczniami. Samochód się zatrzymuje, a tu półpiętro ze schodami. Wchodzę z trudem, na co towarzysząca mi nauczycielka się uśmiecha: „Pani dyrektor pana prosi”. No i idę za nauczycielką, a ona zasuwa po korytarzu na obcasach i prowadzi mnie na drugie piętro. Wspinam się z trudem, w gabinecie robi mi się czarno przed oczami. A tu jeszcze trzeba konwersować. I dobijają mnie informacją: „Zaraz idziemy do uczniów, to w sąsiednim budynku na drugim piętrze”. Jak się przyznać, że nie daję rady? Jak wytłumaczyć, że ledwo idę?
– Nie chwalił się pan chorym sercem.
– Uważałem, że to niemęskie. Jestem facetem i chciałem na siebie zarabiać. Nie miałem domu, w którym spokojnie mógłbym sobie pochorować. Zresztą nie uważałem, żeby opowiadanie o chorobie sprzyjało poprawie nastroju. W ostrej fazie choroby przejście kilkunastu metrów było jak 10-kilometrowy bieg. Życie stało się rozkminką logistyczną – jak podzielić siły, czas i przestrzeń. Nieźle sobie radziłem. W budynku od razu rozglądałem się za windą. Do tej ściany, która jest kilkanaście metrów przed nami, szedłbym pewnie na pięć razy, szukając okazji, żeby się zatrzymać. Przyznaję, nie bardzo mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Miałem zasoby finansowe, no i pracowałem, chociaż mówili mi, że nie dam rady. Wierzyłem, że będzie lepiej, choć żyłem ze świadomością, że każdy dzień może być ostatni. Śmierć nie stanowiła dla mnie problemu.
– A co?
– Życie na wyprostowanych kolanach. Najpierw usłyszałem, że mam
zniszczone serce. A pięć miesięcy później, gdy wydawało się, że sytuacja jest opanowana, miałem udar. Nawet dwa. Trzy ostatnie lata upłynęły mi na walce. Samotnej, niestety. Straciłem wszystko. Zostało mi trochę ubrań. Stracić wszystko w wieku 50 lat, to jest mocna sprawa. Ludzie zdrowi nie zrozumieją. Żyją z dnia na dzień. Gonią za czymś. Jeśli człowiek nie przeżył ciężkiej choroby, nie zrozumie.
– A ja jednak poproszę, żeby pan opowiadał.
– Predykcję miałem na rondzie ONZ. Przejeżdżałem tamtędy, po wieczorze spędzonym z synami, elektryczną hulajnogą. To nieduży wysiłek i spora przyjemność. Nie przewidziałem, że w pewnym momencie będę musiał znieść hulajnogę po schodach do przejścia podziemnego, a później wejść z nią na górę. Znosiłem ją na pięć razy. Boże święty. Po trzy schodki potem wchodziłem. Wylądowałem z byka głową na ścianie, żeby nie upaść. W końcu złapałem oddech. Pomyślałem, że to wielka sprawa.
– Łączył pan to z problemami z sercem?
– Do głowy mi nie przyszło, że może to być coś innego. Starałem się jeszcze bardziej uważać na siebie. Kilka dni później jechałem do Grudziądza poprowadzić konferencję. Po drodze zatrzymałem się na leśnym parkingu, żeby przespać się 10 minut, bo miałem spory zapas czasowy. Takie drzemki regeneracyjne dobrze mi robiły. Nastawiłem budzik w komórce. Ale nie obudziłem się po 10 minutach. Nie spałem. Wiedziałem, gdzie jestem, ale nie byłem w stanie jechać. To było jak letarg. Gdy się ocknąłem, nie mogłem ruszać prawą stroną ciała. Wiedziałem, że dzieje się ze mną coś bardzo niedobrego. Zerknąłem na zegarek – minęło trzy i pół godziny. Konferencja, którą miałem prowadzić, właśnie się zaczynała. Wybrałem numer klienta i próbowałem się tłumaczyć. Z moich ust wydobył się bełkot. „Pan jest pijany” – zdenerwował się klient.
– A pan?
– Chciałem pojechać do szpitala. Nie wiem, jak mi się udało uruchomić samochód, ale nie ujechałem daleko. Po kilkuset metrach stanąłem przy wjeździe na autostradę. Tam znalazł mnie pracownik z obsługi autostrady i zadzwonił po pogotowie.
– To był udar?
– Pierwszy. Niedokrwienny. Drugi – krwotoczny – przeszedłem już w szpitalu. Udar był rozległy, straciłem mowę i władzę w prawej części ciała. Było źle. Bardzo źle. Tak źle, że moja przyjaciółka i menedżerka Basia Konarska, która przyjechała do szpitala pierwsza, wbrew mojej woli zaalarmowała mojego najstarszego syna. A on moją byłą żonę Małgosię, która zabrała dwóch młodszych synów. Przyjechali, bo wiele wskazywało, że nie przeżyję nocy. Leżałem na OIOM-ie. Byłem naprawdę po drugiej stronie. Mijały dni, a ja wciąż żyłem. Jakbym się uparł.
– W przypadku udarów najważniejsze są pierwsze godziny.
– Tak mówią, prawda? I jeszcze żeby jak najwcześniej zacząć rehabilitację, bo wtedy efekty są najlepsze. A ja tygodniami leżałem bezczynnie w szpitalnym łóżku i słyszałem, że mam odpoczywać. Nie chcieli mnie rehabilitować w obawie, że serce nie wytrzyma. Kolejni lekarze kiwali głową nad moimi wynikami. Lekarze zrobili dobrze. Nie chcieli mnie dobić. Ale każda godzina bez rehabilitacji to była wielka strata. Najgorsze, że nie mówili do mnie konkretnie, że mam udar, że rehabilitacja byłaby ryzykiem, że mają takie a takie plany. I ja bym to zrozumiał. Do szału doprowadzało mnie, że nikt ze mną nie rozmawia konkretnie. Albo jeszcze gorzej – że mówią jak do dziecka. To, że miałem problem z mową, nie oznaczało przecież, że przestałem rozumieć, co mówią inni. Ta infantylizacja pacjenta była trudna do zniesienia. A nie mogłem przecież krótko i konkretnie powiedzieć, co mnie wkurza.
– A co wkurzało?
– Że nie ćwiczę! Nikt nie chciał przecież, żeby to u niego na oddziale umarł Rozenek. Kiedy po wielu tygodniach wypisali mnie do domu, nie byłem w stanie zrobić sobie herbaty bez wylewania, a ukrojenie chleba było wyzwaniem ponad siły. To był ten czas, gdy zacząłem tracić nadzieję. I wtedy, jak anioł, zjawiła się Ada Biedrzyńska. Wspaniała aktorka, znaliśmy się z teatru, graliśmy w „Barwach szczęścia”. Gdy się dowiedziała o moim udarze, natychmiast zaczęła działać. Razem ze swoim partnerem zawiozła mnie do ośrodka Leśna Polana w Gryficach, gdzie nie bali się mnie rehabilitować. Paraliż prawej strony ciała, problemy z mową, afazja. Było co robić.
– Problemy z mową dla aktora, który pracuje głosem, to pewnie szczególnie trudna sprawa.
– Szczyciłem się dykcją i doskonałą polszczyzną. Z mówieniem po udarze to był koszmar – najbliżej mu do baśni, w której na człowieka rzucają klątwę milczenia.
– Rehabilitacja pewnie nie była łatwa.
– Bezwład i niemoc. Bardzo wolne postępy. Uparłem się, że będę pływać, i przez półtora roku krążyłem tylko wokół własnej osi, bo prawą ręką robiłem minimalne ruchy. Godziny spędzałem na ćwiczeniach, wylewałem pot, próbując odzyskać władzę w prawej ręce. Wiele ćwiczeń logopedycznych wydawało mi się głupich. Wymyślałem własne. Niemożność powiedzenia jednego zdania mnie dobijała. Cały czas miałem w uchu, jak to powinno zabrzmieć, a nie mogłem tego wypowiedzieć. Rehabilitacja po udarze to przekraczanie własnych granic.
– Finansowych też?
– Gdybym rehabilitował się na NFZ, tobyśmy teraz nie rozmawiali, bo słabo bym mówił. Z refundacji zapewniony jest rehabilitant trzy razy w tygodniu po 45 minut przez miesiąc. Na prywatnych rehabilitantów wydawałem po 20 tys. złotych miesięcznie. Po roku pieniądze się skończyły. Rehabilituję się sam. Wszystkie siły skupiłem, żeby wrócić do tego, co lubię – na scenę, do pływania, do golfa, do strzelania. Do życia. – Udało się. – Jeszcze wychodzi. bieganie słabo mi
– Co było najgorsze?
– Nieustanny ból. Gdy ręka przestaje funkcjonować i zwisa, to zanikają mięśnie i powięzi bolą. Przez pół roku używałem ortezy. Nie mogłem się przewracać w nocy z boku na bok.
– A teraz, patrząc na pana, trudno w to uwierzyć. Cud?
– Ogromny wysiłek. Zwątpienie. Depresja. To wszystko wpisane jest w udar. I jeszcze – samotność. Ja byłem po prostu sam, sprawa była jasna. Boleśnie oczywista. Zmuszająca do walki o samodzielność. Ale widziałem też ludzi, którzy mieli obok bliskich, a i tak byli sami. W chorobie każdy jest sam.
– Jak było z pracą?
– Po wielu miesiącach doczekałem się telefonu, który był jak cud. Z agencji impresaryjnej. Zaprosili mnie do poprowadzenia spotkania. Wiedzieli, że jestem po udarze, a wciąż mnie chcieli. Byłem uskrzydlony. Wciąż nie do końca sprawny, ale mogłem już wyraźnie mówić. Poprowadziłem spotkanie. W czasie takich prowadzeń ważny jest rytm mówienia, szybkość reakcji na widownię. Nawet milisekundowe zatrzymanie, zawahanie burzy tę konstrukcję. Klientowi się nie spodobało. Nie zapłacił ani złotówki.
myśli w takim
– Co człowiek momencie?
– Co myśli? – No to może inaczej – co czuje? – Gdy się spada z tak wysokiego konia? To jest dojmujące bardzo uczucie. Przejmujące do szpiku kości. Piekło to wstęp do tego, co wtedy czułem. Od wielu ludzi w różnych miejscach słyszałem, że nic dla mnie nie mają w tej chwili, że może zadzwonią później. Na szczęście pięknie zachowali się koledzy z „Barw szczęścia”, którzy zaproponowali, żeby grana przeze mnie postać Chowańskiego również miała udar. „Zrobimy z tego misję społeczną” – powiedzieli. W pierwszych scenach miałem tylko leżeć w łóżku i odpowiadać: „Tak”, „Nie”, „Nie wiem”. I oto ja, który wcześniej byłem w stanie zapamiętać 11 sztuk jednocześnie, miałem problem, żeby spamiętać taką rolę. Półtora roku po udarze wróciłem do teatru – miałem problemy z mówieniem, z poruszaniem się, bałem się, jak zapamiętam sztukę, jak dobrnę do końca. Teraz jest już dużo lepiej. Komedię „Miłosna pułapka” gramy w całej Polsce.
– I książkę pan napisał – o sobie i o udarze.
– Książka „Padnij, powstań” jest dla chorych. Jest tam historia mojej choroby. Są też wypowiedzi lekarzy, którzy mówią o objawach udaru i o rehabilitacji, a także opis objawów, które udarowi towarzyszą.
– I jest całe morze nadziei. Bo pan dał radę.
– Pisałem z myślą o ludziach, którzy przez to przeszli i mogą tracić wiarę, że z takich sytuacji da się wyjść. Tu nie chodzi o to, żeby ktoś powiedział: „Oj, jaki biedny chłopak”. Ja wróciłem do życia. Zmieniony.
– Co się zmieniło?
– Żyjemy we mgle. Choroba sprawiła, jakby ktoś przetarł zaszronioną szybę. I zobaczyłem więcej. Dalej.
– Co tam widać?
– Gonimy za czymś, co stanowi obietnicę cudownego, wspaniałego życia – za kasą, za sukcesem, za tym, żeby ludzie nas podziwiali. Wierzymy, że jak to osiągniemy, to będziemy szczęśliwi.
– Ale przecież pan był szczęśliwy.
– Niby tak. Ale coś było nie tak. Czułem się nie do końca zrealizowany. Proszę zwrócić uwagę, że jeszcze przed chorobą zostawiłem dobry związek i właściwie tylko praca mi została. Czułem, że coś jest nie tak.
– Zaraz dojdziemy do tego, że jest pan wdzięczny za tę chorobę.
– Byłbym szalony, gdybym tak powiedział. Ale są plusy. Po tym doświadczeniu wiem, że nie chciałbym żyć do końca tak, jak żyłem wtedy. Startowałem z poziomu, gdy nie miałem dużo pieniędzy, później miałem ich bardzo dużo, teraz mam same długi. Rodzimy się i umieramy nadzy. Nie trzeba przejść przez udar, żeby to wiedzieć. Ja też wiedziałem, jakbym czytał w książce. A teraz to czuję. I to jest różnica. Teraz jakość spotkań z ludźmi jest dla mnie niezwykle ważna, a kontakty głębokie tysiąc razy ważniejsze niż kiedyś. Słucham ludzi uważniej.
– Co z tymi, którzy nagle zniknęli?
– Nie mam żalu. Doceniam, gdy wracają. Jestem wdzięczny tym nielicznym, którzy byli w najtrudniejszych chwilach. Wiara w ludzi tylko się pogłębiła. Ludzie są cudowni, wspaniali.