Głosy i widma
Kiedy 17 października tego roku umarł Zdzisław Tobiasz, niespodziewanie ogarnęła mnie głęboka, zaduszkowa nostalgia i trzyma do dziś. Śmierć starego aktora przez dziesięciolecia obecnego w teatrze, kinie, radiu i telewizji uzmysłowiła mi nieuchronność przemijania, bo wprost odniosłem ją do własnego życia. Właśnie Tobiasza pamiętałem od ponad pół wieku, od chwili gdy z zapartym tchem ja, trzynastolatek, na ekranie czarno-białej algi oglądałem z rodzicami „Sagę rodu Forsyte’ów”, wcale nie wiedząc wtedy jeszcze, że polskim głosem Soamesa Forsyte’a był Zdzisław Tobiasz. Musiało być coś wielkiego w jego dubbingu (tego słowa też wtedy nie znałem), coś nadzwyczajnego, skoro po latach uznano w branży tę kreację za historyczne osiągnięcie w tej dziedzinie. Głos aktora z twarzą skojarzyłem później, gdy stałem się fanem serialu „07 zgłoś się”, w którym ten grał rolę majora milicji, Wołczyka. Aliści pozostanie Zdzisław Tobiasz w mej pamięci do końca jako głos dystyngowanego Anglika z serialu BBC. Podobnie jak głosem pozostał we mnie na zawsze Stanisław Brejdygant, genialnie dubbingując jąkającego się rzymskiego cesarza w serialu, też angielskim, „Ja, Klaudiusz”.
Gdy tak dopadła mnie owa nostalgia, rozejrzałem się po nekrologach, kto z moich ulubionych aktorów wyszedł z kadru na zawsze... Przede wszystkim nieodżałowany Franciszek Pieczka, którego po raz pierwszy ujrzałem na ekranie też w latach 60. w roli obłąkanego Paszeka, w zniewalającym wyobraźnię filmie Wojciecha Jerzego Hasa „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Postać opętanego utkwiła we mnie na długie lata i dalibóg sam nie wiem do końca czemu. Może to magia aktorstwa, może wizja reżysera, a może literacka fantasmagoria Jana Potockiego tak sugestywnie przenosząca nas z siermiężnej rzeczywistości, jaka wtedy nas otaczała? Oczywiście należę do pokolenia, które za Pieczkę/Gustlika poszłoby nawet pieszo na Berlin, bo w serialu „Czterej pancerni i pies” Konrada Nałęckiego artysta sięgnął szczytu popularności, jaka może być udziałem największych filmowych gwiazd. Ale dziś wiem, że kochać Pieczki nie przestanę za rolę Stacha Japycza w serialu „Ranczo” Wojciecha Adamczyka, gdzie zagrał... siebie. Sędziwego, zmęczonego życiem, ale mądrego życiową rozwagą filozofa, komentującego polskie cechy. Uczącego, jak się cieszyć życiem prostym i przyjaźnią bliskich.
„Rękopis...” Hasa i „Pancerni” Nałęckiego łączą Pieczkę z aktorką, która
też od nas w tym roku odeszła, z wielką Barbarą Krafftówną. W pierwszym filmie zagrała Camillę, macochę Paszeka, w drugim fertyczną Ślązaczkę, narzeczoną Gustlika. Notabene oboje urodzili się w tym samym 1928 roku. Krafftówna to jedna z najbardziej wszechstronnych polskich aktorek, która uosabiała nie tylko wyjątkowy talent, ale będący jego efektem aktorski kunszt, jakiego długo szukać dziś na aktorskich listach płac. I nie sposób znaleźć go na tzw. ściankach wyznaczających obecnie pozycję na skali popularności.
W tym roku odszedł do krainy, gdzie już nie ma kolaudacji, Ignacy Gogolewski, obdarzony przez los wyjątkowym talentem, urodą amanta i długim żywotem. Nie bez racji nazywany jednym z ostatnich ze starej szkoły aktorskiej. Mistrz słowa, bez maniery modulujący głos o niezwykłym timbrze, grający postać, a nie siebie. Mieszkając w wielkopolskim miasteczku, nie widywałem wielkich aktorów na scenie, ale w kinie lub na ekranie telewizora. I choć znałem jako licealista najważniejsze filmy z Gogolewskim, to w mej pamięci został on przede wszystkim Antkiem Boryną, pełnokrwistą i tragiczną postacią z Reymontowskich „Chłopów”. No i jako kapitan Ruppert w „Stawce większej niż życie” też dał się zapamiętać, jak zresztą każdą rolą Niemca, jaką grał Gogolewski (np. esesman Eryk w filmie „Dziś w nocy umrze miasto” Jana Rybkowskiego). Jest bowiem starą zasadą, że zło przedstawione pod piękną formą poraża bardziej niż wyobrażone przez brzydotę czy zwyczajność.
Jerzego Trelę znałem z wielu filmów, był bowiem popularnym aktorem zatrudnianym niemal w każdej znaczącej produkcji. I nawet grając w epizodach, potrafił wryć się w pamięć widzów. Dla mnie Trela, zmarły w tym roku, objawił się jako Konrad w „Dziadach” Konrada Swinarskiego, które obejrzałem jako drugoroczny student w 1977 roku w krakowskim Starym Teatrze. To było pierwsze tak silne przeżycie, w którym uczestniczyłem. Spektakl dziać się zaczął już w foyer, a potem, gdy widownia siedziała w krzesłach, widzowie sami stawali się uczestnikami rozgrywanego dramatu. Przez widownię biegł długi podest, na którym toczyła się akcja dramatu, przenikała widownię, przenikała każdego z nas. Do dziś czuję mrowienie na plecach, bo słyszę nieśmiertelne Mickiewiczowskie frazy wypowiadane wtedy, czterdzieści pięć lat temu, przez Jerzego Trelę.
Odeszli zmęczeni, za kulisy. Tobiasz, Pieczka, Krafftówna, Gogolewski, Trela... Odeszli, jednocześnie pozostając w nas. Ich głosy i widma ich postaci pozostaną w naszym życiu do jego końca, choć trudno uciec od refleksji, że wraz z ich śmiercią umarła też część naszej młodości i dorosłości. I staliśmy się przez to ubożsi. Też godni żalu...