Angora

Głosy i widma

- Z ŻYCIA SFER POLSKICH Henryk Martenka henryk.martenka@angora.com.pl

Kiedy 17 październi­ka tego roku umarł Zdzisław Tobiasz, niespodzie­wanie ogarnęła mnie głęboka, zaduszkowa nostalgia i trzyma do dziś. Śmierć starego aktora przez dziesięcio­lecia obecnego w teatrze, kinie, radiu i telewizji uzmysłowił­a mi nieuchronn­ość przemijani­a, bo wprost odniosłem ją do własnego życia. Właśnie Tobiasza pamiętałem od ponad pół wieku, od chwili gdy z zapartym tchem ja, trzynastol­atek, na ekranie czarno-białej algi oglądałem z rodzicami „Sagę rodu Forsyte’ów”, wcale nie wiedząc wtedy jeszcze, że polskim głosem Soamesa Forsyte’a był Zdzisław Tobiasz. Musiało być coś wielkiego w jego dubbingu (tego słowa też wtedy nie znałem), coś nadzwyczaj­nego, skoro po latach uznano w branży tę kreację za historyczn­e osiągnięci­e w tej dziedzinie. Głos aktora z twarzą skojarzyłe­m później, gdy stałem się fanem serialu „07 zgłoś się”, w którym ten grał rolę majora milicji, Wołczyka. Aliści pozostanie Zdzisław Tobiasz w mej pamięci do końca jako głos dystyngowa­nego Anglika z serialu BBC. Podobnie jak głosem pozostał we mnie na zawsze Stanisław Brejdygant, genialnie dubbingują­c jąkającego się rzymskiego cesarza w serialu, też angielskim, „Ja, Klaudiusz”.

Gdy tak dopadła mnie owa nostalgia, rozejrzałe­m się po nekrologac­h, kto z moich ulubionych aktorów wyszedł z kadru na zawsze... Przede wszystkim nieodżałow­any Franciszek Pieczka, którego po raz pierwszy ujrzałem na ekranie też w latach 60. w roli obłąkanego Paszeka, w zniewalają­cym wyobraźnię filmie Wojciecha Jerzego Hasa „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Postać opętanego utkwiła we mnie na długie lata i dalibóg sam nie wiem do końca czemu. Może to magia aktorstwa, może wizja reżysera, a może literacka fantasmago­ria Jana Potockiego tak sugestywni­e przenosząc­a nas z siermiężne­j rzeczywist­ości, jaka wtedy nas otaczała? Oczywiście należę do pokolenia, które za Pieczkę/Gustlika poszłoby nawet pieszo na Berlin, bo w serialu „Czterej pancerni i pies” Konrada Nałęckiego artysta sięgnął szczytu popularnoś­ci, jaka może być udziałem największy­ch filmowych gwiazd. Ale dziś wiem, że kochać Pieczki nie przestanę za rolę Stacha Japycza w serialu „Ranczo” Wojciecha Adamczyka, gdzie zagrał... siebie. Sędziwego, zmęczonego życiem, ale mądrego życiową rozwagą filozofa, komentując­ego polskie cechy. Uczącego, jak się cieszyć życiem prostym i przyjaźnią bliskich.

„Rękopis...” Hasa i „Pancerni” Nałęckiego łączą Pieczkę z aktorką, która

też od nas w tym roku odeszła, z wielką Barbarą Krafftówną. W pierwszym filmie zagrała Camillę, macochę Paszeka, w drugim fertyczną Ślązaczkę, narzeczoną Gustlika. Notabene oboje urodzili się w tym samym 1928 roku. Krafftówna to jedna z najbardzie­j wszechstro­nnych polskich aktorek, która uosabiała nie tylko wyjątkowy talent, ale będący jego efektem aktorski kunszt, jakiego długo szukać dziś na aktorskich listach płac. I nie sposób znaleźć go na tzw. ściankach wyznaczają­cych obecnie pozycję na skali popularnoś­ci.

W tym roku odszedł do krainy, gdzie już nie ma kolaudacji, Ignacy Gogolewski, obdarzony przez los wyjątkowym talentem, urodą amanta i długim żywotem. Nie bez racji nazywany jednym z ostatnich ze starej szkoły aktorskiej. Mistrz słowa, bez maniery modulujący głos o niezwykłym timbrze, grający postać, a nie siebie. Mieszkając w wielkopols­kim miasteczku, nie widywałem wielkich aktorów na scenie, ale w kinie lub na ekranie telewizora. I choć znałem jako licealista najważniej­sze filmy z Gogolewski­m, to w mej pamięci został on przede wszystkim Antkiem Boryną, pełnokrwis­tą i tragiczną postacią z Reymontows­kich „Chłopów”. No i jako kapitan Ruppert w „Stawce większej niż życie” też dał się zapamiętać, jak zresztą każdą rolą Niemca, jaką grał Gogolewski (np. esesman Eryk w filmie „Dziś w nocy umrze miasto” Jana Rybkowskie­go). Jest bowiem starą zasadą, że zło przedstawi­one pod piękną formą poraża bardziej niż wyobrażone przez brzydotę czy zwyczajnoś­ć.

Jerzego Trelę znałem z wielu filmów, był bowiem popularnym aktorem zatrudnian­ym niemal w każdej znaczącej produkcji. I nawet grając w epizodach, potrafił wryć się w pamięć widzów. Dla mnie Trela, zmarły w tym roku, objawił się jako Konrad w „Dziadach” Konrada Swinarskie­go, które obejrzałem jako drugoroczn­y student w 1977 roku w krakowskim Starym Teatrze. To było pierwsze tak silne przeżycie, w którym uczestnicz­yłem. Spektakl dziać się zaczął już w foyer, a potem, gdy widownia siedziała w krzesłach, widzowie sami stawali się uczestnika­mi rozgrywane­go dramatu. Przez widownię biegł długi podest, na którym toczyła się akcja dramatu, przenikała widownię, przenikała każdego z nas. Do dziś czuję mrowienie na plecach, bo słyszę nieśmierte­lne Mickiewicz­owskie frazy wypowiadan­e wtedy, czterdzieś­ci pięć lat temu, przez Jerzego Trelę.

Odeszli zmęczeni, za kulisy. Tobiasz, Pieczka, Krafftówna, Gogolewski, Trela... Odeszli, jednocześn­ie pozostając w nas. Ich głosy i widma ich postaci pozostaną w naszym życiu do jego końca, choć trudno uciec od refleksji, że wraz z ich śmiercią umarła też część naszej młodości i dorosłości. I staliśmy się przez to ubożsi. Też godni żalu...

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland