Biedaszyby – czarny interes
Jest węgiel, nie ma? Drogi czy bardzo drogi? Z tymi pytaniami odwiedzam dwa składy opału w Wałbrzychu, których właściciele – wyraźnie zmęczeni tematem – tylko rozkładają ręce. – Panuje bajzel, jakiego nie widziałem nigdy, a pracuję tutaj ponad 25 lat
– mówi jeden z mężczyzn, pomstując na rządowe decyzje i kolejne deklaracje, którym ciężko dać wiarę.
Słyszę, że surowiec, który przychodzi z importu, często jest fatalnej jakości i aż żal go sprzedawać ludziom. – Uczciwie zapowiadam, że reklamacji nie przyjmuję, bo trudno mi ręczyć za ten produkt. Wszyscy musimy trzymać kciuki, żeby nie było srogiej zimy. Inaczej będzie dramat. Na składach opału nikt nie chce rozmawiać o biedaszybach. – Bez komentarza – ucina temat właściciel jednego z punktów. – Tego się u nas po prostu nie da wytępić i tyle – dodaje jego pracownica. – Ja tam wiele nie wiem. Z ludźmi trzeba rozmawiać, co to kupują. Podłych czasów doczekaliśmy – wtóruje mu jego konkurent z drugiej części miasta.
– Jedź pan na Sobięcin, popytaj, w tamtych okolicach coś powinno się trafić – słyszę od grzybiarza stojącego przy drodze, gdy zagaduję o biedaszyby. To jedna z dzielnic Wałbrzycha, gdzie najbardziej widoczny jest kontrast panujący w dolnośląskim mieście. Tutaj prężnie działa nowoczesna, imponująca galeria handlowa Victoria z kinem i restauracjami, uznawana za największy taki kompleks w regionie. Raptem kilka kilometrów dalej mieści się Szczawno-Zdrój, urokliwa miejscowość uzdrowiskowa z licznymi knajpami i hotelami położonymi przy pięknie odrestaurowanym deptaku w parku. Natomiast mieszkalna część Sobięcina sprawia zgoła inne wrażenie. Niebezpieczne i przygnębiające. Wydaje się, że czas zatrzymał się tu wiele lat temu. Ruch uliczny spowalniają drogowcy. Niekończące się remonty nawierzchni widać zresztą w całym mieście. Liczący niespełna 100 tysięcy mieszkańców Wałbrzych można chyba uznać za jedno z najbardziej zakorkowanych miast w Polsce. A także za jedno z najbardziej zaniedbanych, żeby nie powiedzieć najbrzydszych. Tylko miejscowi są w stanie dostrzec w szarych odrapanych blokach i zapuszczonych kamienicach jakiś urok. „Chuligani z biedaszybów witają” – głosi napis na murze, gdy dojeżdżam na jedno z sobięcińskich osiedli nazywane przez lokalnych Palestyną. Grupka młodych mężczyzn na hasło „biedaszyby”, odpowiada z błyskiem w oku: „A co potrzeba?”. Gdy dowiadują się, że zamierzam zrobić reportaż na ten temat, odwracają się na pięcie, rzucając krótko znanym z kibolskiej subkultury frazesem: „Kto ma wiedzieć, ten wie”.
Niedługo potem starsza kobieta, spacerująca w sportowym stroju z kijkami, jest już bardziej rozmowna. – To jest dramat, że ludzie muszą zajmować się takimi rzeczami. Wracamy do średniowiecza! Wstyd! Sprzedają ten węgiel w workach, a mieszkańcy traktują to jako świetną okazję. Ale co się dziwić... Przy tych cenach, jakie mamy na składach... – opowiada, załamując ręce. Nie zna dokładnych miejsc, radzi pokręcić się po okolicznych lasach i polanach. – U nas tego węgla nie trzeba specjalnie szukać. Czasem wystarczy odgarnąć kawałek ziemi i już mamy złoża – dodaje.
Kopią tylko w nocy? – pytam. – A skąd! W ciągu dnia, przecież chcą coś widzieć. Tylko lepiej niech pan tam na siebie uważa – przestrzega. Ruszam dalej, objeżdżam okoliczny las przy torach kolejowych. W tle straszy duży, nieczynny i niszczejący szyb „Chwalibóg”, będący pozostałością górniczej historii Wałbrzycha. Nie znajduję żadnych wykopalisk, choć – jak się później okaże – te były niemal na wyciągnięcie ręki.
Z prośbą o komentarz w sprawie biedaszybów idę do Komendy Miejskiej Policji w Wałbrzychu. – Najlepiej gadać ze strażakami, to ich działka – mówi w pośpiechu jeden z funkcjonariuszy, wsiadając do radiowozu. Jest po godzinie 16 i dopiero następnego dnia będę mógł skontaktować się z policyjnym rzecznikiem prasowym, który skończył już służbę. Z samego rana rozmawiamy telefonicznie. Dowiaduję się, że policja stale nadzoruje temat biedaszybów. – Owszem, proceder gdzieś tam występuje, ale nie jest wielki. Raczej to marginalne zjawisko. We wrześniu zlikwidowaliśmy 20 wyrobisk, zdeponowaliśmy 43 worki, zatrzymaliśmy 11 osób – wylicza oficer prasowy Marcin Świeży. Pracuje w Wałbrzychu od ponad pięciu lat i zapewnia, że nie mieli w tym czasie do czynienia z żadnym poważnym wypadkiem. Wspomina, że regularnie wysyłane są patrole w znane im miejsca, dodając, że dzięki temu nie ma szans, aby ludzie zaczęli nielegalnie pozyskiwać węgiel na dużą skalę. Informuje mnie, że samo wydobywanie surowca z biedaszybów jest jedynie wykroczeniem. Dopiero gdy dochodzi do handlu towarem, taki czyn ma znamiona przestępstwa z racji paserstwa. O losach zatrzymanych decyduje wówczas sąd.
A co na to strażacy? – Na terenie naszego miasta i okolic występują prowizoryczne nielegalne instalacje. Tak naprawdę węgiel był wydobywany w taki sposób od zawsze, od średniowiecza – tłumaczy Tomasz Kwiatkowski, oficer prasowy Komendy Miejskiej Państwowej Straży Pożarnej w Wałbrzychu. – Proceder nasilił się zaraz po zamknięciu naszych kopalń w latach 90. Trwał cały czas, aczkolwiek z coraz mniejszym, słabnącym natężeniem. Natomiast teraz znowu mamy więcej podobnych działań – wyjaśnia Kwiatkowski. Jak się okazuje, rola strażaków nie polega na namierzaniu nielegalnych wykopalisk czy ich zasypywaniu. W tej kwestii piłka jest po stronie policji, straży miejskiej i Urzędu Miasta. Strażacy zajmują się wyłącznie zapewnieniem bezpieczeństwa: – Nasza specjalistyczna Grupa Poszukiwawczo-Ratownicza Wałbrzych, jedna z niewielu takich w kraju, ma dużą wiedzę, umiejętności i odpowiedni sprzęt, aby wejść do takiego obiektu i sprawdzić, czy w środku nie ma żadnego zagrożenia przed zasypaniem powstałej dziury. Czy aby ktoś się nie ukrył. Działamy bezpośrednio „na zlecenie” policji czy straży miejskiej. W ostatnich miesiącach mieliśmy jednak raptem po kilka takich próśb i interwencji, dlatego też oficjalnie trudno mówić o szerokim problemie. W tym roku – na szczęście – nie musieli ratować nikogo uwięzionego w biedaszybie. Ostatnie dramatyczne zdarzenie, gdy trzeba było wyciągać przysypaną pod ziemią osobę, miało miejsce kilka lat temu. Rzecznik podkreśla jednak, że mówimy o czymś wręcz śmiertelnie niebezpiecznym: – Dwadzieścia lat temu zajmowali się tym byli górnicy, którzy znali się na swoim fachu. Kwestie bezpieczeństwa, jak chociażby techniczne zabezpieczanie takich otworów, były dla nich bardzo ważne. W tej chwili wygląda to już gorzej, często o jakimkolwiek profesjonalizmie można zapomnieć.
Po południu w końcu dopisuje mi szczęście i natrafiam na rozmówcę, który, prosząc o pełną anonimowość, zaczyna otwarcie opowiadać, co – według niego – naprawdę dzieje się na terenie Wałbrzycha i okolic. – To jest zorganizowana grupa przestępcza! – wypala. – Nie za mocne słowa? – kontruję, mając wyobrażenie, że w biedaszybach – jak sama nazwa wskazuje – można spotkać wyłącznie najuboższych. – Część „kopidołów” może i faktycznie wywodzi się z biedy, ale ci, którzy trzymają na tym łapę, to już inna historia. Kiedyś za worek węgla z biedaszybu trzeba było zapłacić 12 złotych. Dziś już co najmniej 75. – Piękny „biznes”, z którego da się wyciągnąć całkiem solidną dniówkę. Na widok policji, która od czasu do czasu przyjeżdża na miejsce, „kopidoły” tylko się śmieją, przyjmując mandaty na kilka stów. Jak policja odjedzie, działają dalej. Co więcej, żeby nie tracić czasu, potrafią nawet zapłacić operatorowi koparki, który chwilę temu pracował pod okiem mundurowych, żeby odkopał im zasypany dół. Tych wykopalisk jest wiele. Chce pan je zobaczyć? Mam kilka sprawdzonych lokalizacji – proponuje, wysyłając trzy pinezki z konkretnymi adresami. – W sumie to trzecie miejsce może lepiej
sobie odpuścić. Tam działają na konkretną, przemysłową skalę i nieproszonego gościa mogą, delikatnie mówiąc, pogonić. – Chętnie podjadę – mówię. – No to już na własną odpowiedzialność – rzuca na odchodne.
Szare blokowisko na obrzeżach Wałbrzycha. Usłyszałem, że lepiej zostawić auto przy ulicy i pieszo ruszyć w głąb podwórka jednego z budynków. Na jego tyłach liczne ogródki działkowe. Z uruchomioną mapą w telefonie błądzę między nimi, szukając przejścia do zapisanej w nawigacji pinezki. Jednak trzeba iść naokoło, kilkaset metrów dalej, gdzie biegnie szutrowa droga pełna kolein. Widać, że wyrobiły je ciężkie pojazdy wyposażone w charakterystyczne szerokie terenowe opony. Za zaroślami widzę kobietę, która do dziur pełnych śmieci – opon, kartonów, plastikowych odpadów – wrzuca gałęzie i rośliny. Okazuje się, że to jedna z działkowiczek, która regularnie zasypuje doły. Na wieść, co tu robię i czego szukam, z początku nieśmiało, ale zaczyna opowiadać o biedaszybach, których ślady widać właściwie wszędzie. – Pan zobaczy, nawet pod tą dorodną jabłonką kopali. Teraz drzewo się całe zapadło. W ogóle ziemia nam się tu wszędzie obsuwa. Już ręce opadają – rozprawia przejęta, a ja zdaję sobie sprawę, że stoimy na terenie jednego z czyichś ogródków działkowych. Tyle że zupełnie nieogrodzonego, bo bramę wjazdową doszczętnie zniszczono. Starsza kobieta po chwili wciela się w przewodniczkę, zapowiadając, że zaraz mi pokaże inne szkody, bo „tutaj to jeszcze nic”. Przechodzimy przez niski płotek na kolejną działkę, gdzie – wedle wskazań nawigacji – miałem znaleźć czynny biedaszyb. Widzę jedynie kilkanaście butelek po lokalnym piwie Książ i wszechobecny bałagan. Dopiero po chwili orientuję się, że obok leży ciężka zielona drewniana decha przykryta stosem iglastych gałęzi. To zakamuflowany biedaszyb. – Nie przyjdą tu zaraz kopać? – zagajam. – Gdzie tam, dopiero w nocy zaczynają. W dzień przyjeżdża czasem policja. Na „kontrolę”. Ale to tylko pozory z ich strony, bo przecież dobrze wiedzą, że wtedy nikogo tu nie znajdą. Każdego ranka przychodzę sprawdzić, co dalej zdewastowali. Na „moje” chyba nie przyjdą, bo u mnie nie ma węgla... Dalszy spacer przynosi kolejne przykre widoki. Ziemia w działkowych ogródkach jest doszczętnie zniszczona i przeorana przez ciężkie maszyny. Gdzieniegdzie płytsze lub głębsze dziury. Pod nogami walają się drobne kawałki węgla. – Tam, gdzie jest ten duży dół, stała ładna altana sąsiada. Wszystko poniszczyli Kaziowi, do zera. Co mieli wykopać, wykopali. I dawaj dalej, obok. Idą na chama. Następny sąsiad miał piękne młode wiśnie, młode jabłonki... Nie ma nic. Wszystko mu podkopali, wszystko grzęźnie. Przestał już nawet tu przyjeżdżać – wskazuje kolejne tereny załamana kobieta. – Mieliście jakieś konfrontacje z tymi ludźmi? – Każdy się tu boi w to angażować. Szyby powybijają albo gorszą krzywdę zrobią. Ludzie wolą udawać wariatów, że nic nie wiedzą. A policja... To już w ogóle szkoda gadać. Nasze telefony nic nie dają. Nikogo to nie obchodzi, co się dzieje na działkach. Jak kopali, tak kopią i pewnie kopać będą.
Niewielka leśna ścieżka, w którą mam skręcić z głównej drogi na terenie Wałbrzycha, żeby dotrzeć do drugiej lokalizacji z biedaszybami, nawet przy asyście nawigacji jest trudna do namierzenia. Gdy się udaje, dalsza, wcale niekrótka trasa jest mocno urozmaicona. Lasy, polany, górki, dołki. I ani żywego ducha. Kilometr, dwa, trzy... Mimo że podróżuję SUV-em z napędem na cztery koła, w końcu, gdy szosa zmieniła się w istne bezdroże, a na niebie pojawiły się czarne chmury, odpuszczam. Wizja ugrzęźnięcia na dłużej w wałbrzyskim lesie, jest bardzo prawdopodobna, a mam przed sobą jeszcze jeden cel. Ten trzeci, ten „na własną odpowiedzialność”.
Późnym popołudniem wracam na Sobięcin. Mijam znane mi kamienice, które pod ciemnymi chmurami wyglądają jeszcze bardziej odrażająco. Pod Żabką kręci się romska rodzina zaczepiająca przechodniów. Cyganka w długiej czarnej spódnicy przypomina mi lata 90. w mojej rodzimej Łodzi, gdzie taki widok i oferty powróżenia z ręki lub zagrania na akordeonie kilku taktów były codziennością. Przecznicę dalej zza drewnianej bramy garażu wyjeżdża pomarańczowe, sportowe względnie nowe lamborghini. Bez tablic rejestracyjnych. Oto koloryt owianej złą sławą „Palestyny”. Skręcam w ciasne podwórko, nie dowierzając, że to tędy, bo przecież do miejsca docelowego pozostał jeszcze spory kawałek. Niemniej nawigacja się nie myli i dalszy przejazd jest możliwy. Wąska asfaltowa droga wiedzie jakby przez park, po czym zmienia się w leśną, pokrytą betonowymi płytami nawierzchnię. Mijają kolejne metry, a wszelkie oznaki życia znikają. Dopiero na jej końcu widać duży ogrodzony plac, który okazuje się autoszrotem. Na płocie kilka tablic o zakazie parkowania. Ludzi nie widać, zza płotu jedynie szczekają psy. Dalej, pod górkę, trzeba iść na piechotę. Pinezka musi być gdzieś za wzgórzem, na które próbuję wejść. Powoli zaczyna padać deszcz. Gdzieś w oddali słyszę głosy i metaliczne uderzenia. Ze wzgórza mam widok na otwartą przestrzeń, przypominającą... krajobraz księżycowy. Czarnych dziur, których nikt raczej nie stara się tu ukrywać, jest mnóstwo. Deszcz zaczyna lać coraz mocniej i postanawiam wrócić na dół. W tym momencie zza skarpy wychodzi dwóch postawnych młodych mężczyzn, którzy nijak nie pasują do profilu ubogich ludzi kopiących dziury w poszukiwaniu węgla, aby przeżyć. Lekkim truchtem uciekają przed nieprzyjemną aurą. Na moment zatrzymują się przy moim aucie, z zaciekawieniem zaglądając do środka. Leje już na całego. Mężczyźni wsiadają do kilkunastoletniego audi i odjeżdżają. Robię to samo. Spotykamy się chwilę później, bo przystanęli w zatoczce. Najwidoczniej, żeby ruszyć za mną. W ich „towarzystwie”, trwającym dobre kilka minut, opuszczam Sobięcin, słuchając w radiu serwisu informacyjnego. – W Polsce nie ma żadnego problemu z węglem – uspokaja mnie premier Mateusz Morawiecki.