Życie po covidzie
Już ponad 3 tysiące osób skorzystało w szpitalu MSWiA w Głuchołazach (Opolskie) z nowatorskiego w skali światowej projektu kompleksowej rehabilitacji osób po przebytym COVID-19. Chorzy wracają do zdrowia pod okiem prof. Jana Szczegielniaka, krajowego konsultanta w dziedzinie fizjoterapii.
Pomoc znaleźli tu pacjenci z całego kraju, a wielu z nich COVID-19 sponiewierał wyjątkowo mocno. Zapadli w śpiączkę, miesiącami byli podłączeni do respiratora, a niektórzy mają za sobą nawet śmierć kliniczną.
Objawy demencji u młodych
Teren tu pofałdowany, a do granicy z Czechami zaledwie kilka kilometrów. Budynki szpitala w Głuchołazach znajduję na końcu miasta. Szpitalne bloki w stylu późny Gomułka, wczesny Gierek nie pachną świeżością, ale nowoczesnego sprzętu miejscowemu szpitalowi mogłaby pozazdrościć niejedna prywatna klinika. Z okien szpitala, w którym uruchomiono unikatowy program rehabilitacji osób po przebytym zakażeniu koronawirusem, widać pacjentów trenujących na urządzeniach plenerowej siłowni.
– Od lekarzy wciąż słyszałem, że już do końca życia będę oddychał tylko za pomocą koncentratora tlenu, a stanąłem na nogi! – opowiada Jerzy, menedżer z Warszawy, jeden z pacjentów szpitala MSWiA w Głuchołazach. – Nocami nie spałam, przez miesiąc gorączkowałam, ale najgorsze były duszności. Wejście schodami na pierwsze piętro albo ugotowanie obiadu było dla mnie wielkim wyzwaniem, wysiłkiem nie do wyobrażenia. Po leczeniu w Głuchołazach czuję się o niebo lepiej – opowiada pani Marta spod Rawicza. Oboje to pacjenci prof. Jana Szczegielniaka.
Uczony to wysportowany 60-latek. Mówi szybko, precyzyjnie, a w głosie słychać pewność, że wszystko na pewno będzie dobrze. – Na nasz oddział trafiają pracownicy fizyczni, kierowcy, inżynierowie, a nawet lekarze, którzy pracowali przy osobach zakażonych, a potem sami potrzebowali pomocy w salach intensywnej terapii. Nasi pacjenci mają ok. 60 objawów podstawowych oraz ok. 200 objawów dodatkowych po COVID-19. Nie są one związane jedynie z układem oddechowym i układem krążenia, ale dotyczą m.in. narządu ruchu (bóle mięśni i stawów) i dolegliwości neurologicznych (zaburzenia koordynacji, problemy z pamięcią). Oprócz tego pojawiają się też objawy psychologiczno-psychiatryczne, takie jak: depresja, problemy z koncentracją, trudności z zasypianiem, bóle głowy – wylicza prof. Jan Szczegielniak, kierownik działu usprawniania leczniczego w Szpitalu MSWiA w Głuchołazach, od niedawna pełnomocnik ministra zdrowia do spraw rehabilitacji leczniczej po chorobie wywołanej wirusem SARS-CoV-2.
Okazuje się, że w przypadku niektórych pacjentów ludzie do niedawna zdrowi po przebytym covidzie zaczęli zachowywać się jak staruszkowie z demencją. – W ramach terapii byli proszeni o zamalowywanie kolorowanek. Osoba z problemami z utrzymaniem równowagi, która ma zaniki pamięci i na dodatek stany depresyjne lub lękowe, nie jest w stanie wrócić do pracy. Takim pacjentom należy zapewnić odpowiednią rehabilitację, bo tylko to umożliwi im skrócenie czasu niepełnosprawności, a nawet powrót do wykonywania codziennych czynności – przekonuje prof. Jan Szczegielniak.
Lekiem wysiłek fizyczny
Po szpitalu oprowadza mnie dr Katarzyna Bogacz, specjalistka fizjoterapii. Wyjaśnia, że każdy pacjent, który tu trafia, przechodzi na początku drobiazgowy wywiad lekarski. Dzięki poznaniu parametrów zdrowotnych chorego opracowywany jest dla niego „szyty na miarę” indywidualny plan rehabilitacji.
– Wysiłek fizyczny działa jak lek, ale żeby odpowiednio go dawkować, trzeba wiedzieć, z jakim upośledzeniem u pacjenta mamy do czynienia. Ten wysiłek nie może być za mały, bo rehabilitacja nie da efektów, ale nie może być też za duży, bo to zniweczy zakładane cele – tłumaczy dr Katarzyna Bogacz.
W sali ćwiczeń spotykamy kolejnych pacjentów. – To były tragiczne trzy tygodnie. Ledwo z tego wyszłam.
Antybiotyki, sterydy, inhalacje – wspomina pani Halina z Wybrzeża, szczupła emerytka. Choroba spustoszyła jej organizm. – Mam bradykardię pocovidową, problemy z pamięcią, szybko się męczę. Dlatego mój lekarz uznał, że muszę przejść kompleksową rehabilitację. Dostałam skierowanie do tego szpitala, a za wszystko płaci NFZ – opowiada kobieta.
– U każdego ten covid trochę inaczej wygląda. Sam ledwo się wywinąłem, ale nie chcę do tego wracać – mówi pan Stanisław.
– Gdy rozmawiam z innymi pacjentami przy okazji oglądania transmisji telewizyjnych, to słyszałem nawet o przypadkach pocovidowej śmierci klinicznej. A niedawno trafił tutaj mój znajomy, który ponad miesiąc był w śpiączce – dodaje. – Choroba zbliża. Panuje tu przyjazna atmosfera – podkreśla pan Roman, taksówkarz ze Śląska. – Kibicujemy sobie nawzajem, a grafik naszych zajęć mamy napięty do granic możliwości – dodaje w biegu, bo spieszy się na ćwiczenia.
Najsprawniejsi grają w koszykówkę na Xboxie
W pracy z pacjentem w szpitalu w Głuchołazach wykorzystywana jest m.in. wirtualna rzeczywistość. Pacjent po założeniu specjalnych okularów przenosi się w inną przestrzeń i jedzie rowerem wzdłuż nadmorskiego wybrzeża. – W ten sposób pracuje się tu z osobami, które mają problem z zaburzeniami równowagi, z dysfunkcjami narządu ruchu. Innym treningiem funkcji poznawczej jest neuroforma z elementami rozszerzonej rzeczywistości. Tu pacjent wykonuje różne zadania, np. pracuje nad koordynacją albo ma za zadanie coś policzyć, pomnożyć i następnie wykonać kolejne zadanie. A sporo osób po COVID-19 ma z tym kłopot. Korzystamy także z popularnego Xboxa.
Ci najbardziej sprawni mogą w ten sposób zagrać w siatkówkę lub koszykówkę – wylicza dr Katarzyna Bogacz.
Wykorzystywany jest tu także rezonans stochastyczny, który poprzez wytrącanie pacjenta z równowagi stymuluje jego cały układ nerwowy i mięśniowy. Na wyposażeniu placówki jest ponadto SIS, czyli Super Indukcyjna Stymulacja. To pole elektromagnetyczne o wielkiej intensywności, które ma działanie przeciwbólowe, stymulujące na przeponę, poprawia mikrokrążenie w okolicach klatki piersiowej.
Wyczuć, skąd wiatry wieją
Choć pacjenci w większości wysoko oceniają kompetencje personelu, skuteczność metody i pomoc, którą otrzymali w szpitalu w Głuchołazach, to słychać też głosy, że nie wszystko działa tu idealnie. – Medycznie dałbym może sześć na dziesięć, a jeżeli chodzi o sprawy organizacyjne, to wygląda to zdecydowanie gorzej – przekonuje Jerzy, menedżer z Warszawy. Trafił tu rok po zakażeniu COVID-19. Wcześniej leczył się w kilku stołecznych szpitalach.
– Lekarz z pogotowia, który w grudniu 2020 roku przyjechał do mnie do domu, po sprawdzeniu saturacji, powiedział, że jeżeli nie pojadę do szpitala, to do rana nie przeżyję. Ok. 70 proc. płuc miałem zajętych, niewydolnych – wspomina.
Pan Jerzy jest wdzięczny personelowi szpitala w Głuchołazach za udzieloną pomoc. I choć uważa, że takich miejsc powinno być w Polsce więcej, to nie ma wątpliwości, że jego wyobrażenie na temat tej placówki było zbyt idealistyczne.
– Chwała za to, że taki szpital istnieje, niech działa jak najdłużej, ale wykazałem się romantyczną naiwnością. Chciałem do Głuchołazów, bo tu klimat, bo tu górskie powietrze, planowałem nawet wyskoczyć na czeską stronę na ciemne piwo i knedliczki, ale rzeczywistość sprowadziła mnie brutalnie na ziemię. Szpital zbudowano w pięknym miejscu, na wzgórzu za miastem i wszystko
byłoby dobrze, gdyby nie to, że obok powstało osiedle domków jednorodzinnych. Byłem tam zimą i gdy zaczynali po południu palić w piecach, to była tragedia. Smog nie dawał żyć. Żeby okno na chwilę otworzyć, trzeba było wyczuć, skąd wiatry wieją – opowiada pan Jerzy.
Na koniec pytam pana pacjenta, czego na pewno nie zapomni po tych trzech tygodniach spędzonych w Głuchołazach?
– Pedałowania na rowerach stacjonarnych – odpowiada zdecydowanym głosem. – Czasami miałem wrażenie, że jestem na obozie przygotowawczym kadry kolarzy przed igrzyskami olimpijskimi – dowcipkuje i kontynuuje swoją opowieść: – Aż któregoś dnia wkurzyłem się, poszedłem do terapeutki i mówię: Szanowna pani! Dla mnie covid to choroba związana z płucami, a nie z nogami, ale może się mylę! Dlatego bardzo proszę o jakąś odmianę, bo ćwiczę jedynie od bioder w dół i już na nogi nie wyrabiam. Chciałem wzmacniać klatkę piersiową, a nic takiego nie następowało. Byłem uparty. Marudny staruszek przychodził i coś chciał reformować, ale to było jak walenie grochem o ścianę. Niewiele się zmieniło – wspomina pan Jerzy.
Pani Iza, nauczycielka spod Lublina, wspomina zaś, że przed południem kalendarz ćwiczeń do wykonania był tak napięty, że nie było czasu na zjedzenie obiadu.
– Jeżeli chciałam ambitnie poćwiczyć, to czekał na mnie zimny posiłek. A gdy zjesz obiad planowo o godz. 12.30 i potem od razu biegniesz na półgodzinną jazdę na rowerze, to masz jak w banku, że będziesz mieć zgagę lub kolkę. Ta synchronizacja na pewno wymaga poprawy. Pacjenci musieli dostosować się do obsługi, która mogłaby przecież trochę dłużej pracować – przekonuje pani Iza.
Potrzeby ciągle duże
Szefowie szpitala wsłuchują się w głosy pacjentów, ale przede wszystkim zastanawiają się, czy ich program będzie kontynuowany po 31 grudnia 2022 roku.
– Jako naukowiec czuję satysfakcję, że mój projekt pomaga ludziom. Bardzo mnie cieszy, że możemy pochwalić się czymś, co jest wyjątkowe zarówno w skali Europy, a nawet i świata – mówi prof. Jan Szczegielniak, który podkreśla, że covid nie odpuszcza i potrzeby wciąż są bardzo duże.
– Przyjmuje się, że 10 – 30 proc. przechorowujących covid potrzebuje pomocy w zakresie rehabilitacji. Dotyczy to osób starszych, schorowanych, ale też dzieci. Nasz szpital to wyspa w oceanie potrzeb i dlatego utrzymywanie tego programu jest potrzebne. On jest do końca 2022 roku, ale będziemy robić wszystko, żeby go przedłużono, bo potrzeby są ciągle bardzo duże – słyszymy od prof. Jana Szczegielniaka.