Tajemnicze zniknięcie pana Bronisława
Od dłuższego czasu porządkuję archiwum związane z legendarnym już „997”. Dziś, w epoce internetu, mało kto pisze tradycyjne listy. Ale kiedy w 1986 roku startował w TVP2 „Magazyn Kryminalny 997”, po każdej emisji programu przychodziły ich do redakcji setki.
Szczególną grupę korespondencji stanowiły listy z prośbą o pomoc pisane przez rodziny ofiar. Dziś chcę powrócić do chyba jednego z najstarszych listów, które znalazłem w swoim archiwum.
Do prezentera magazynu „997” w lipcu 1987 roku nadszedł list matki zaginionego syna: „Szanowny pan pułkownik Jan Płócienniczak – program 998” (z pomyłką w nazwie).
Janek był wtedy oficerem Biura Kryminalnego Komendy Głównej Milicji w nadzorze spraw kryminalnych, a dokładniej w jego Biurze Kryminalnym (Sekcji I do spraw zabójstw). Płócienniczak wspólnie z kolegami z tego biura wybierali mi sprawy do telewizyjnego magazynu. Wróćmy jednak do listu, który pisała zrozpaczona matka zaginionego – pani Stanisława Wołoszyn.
Kobieta prosiła o pomoc w poszukiwaniu 22-letniego Bronisława, ale skarżyła się też na nieudolność funkcjonariuszy ze Stalowej Woli, zajmujących się tą historią. Choć w milicyjnych rejestrach sprawa figurowała jako zaginięcie, pani Wołoszyn była przekonana, że jej syna zamordowano. Zwracam się do pana pułkownika z wielką prośbą o interwencję i o pomoc w pokierowaniu sprawą tak, aby odnaleźć zwłoki mojego dziecka. Sprawa ta wiąże się z zaginięciem i morderstwem mojego syna Bronisława Wołoszyna, który zaginął 17 lutego 1987 roku w Stalowej Woli, po wyjściu z pracy. W trakcie śledztwa, które trwa już 5 miesięcy, zeznawało kilkudziesięciu świadków okoliczności tej tragedii, z których zeznań nic nie wynika – pisała m.in. matka. Chciałem pomóc, ale kryminalni z Komendy Wojewódzkiej w Tarnobrzegu twierdzili, że to zaginięcie, które być może jest zabójstwem, ale w ogóle niedługo się wyjaśni. Odstąpiłem więc od tradycyjnej inscenizacji filmowej do programu, zamieszczając w nim tylko zdjęcie Wołoszyna i krótki komunikat. Później sprawą się już nie interesowałem, aż do czasu, kiedy niedawno wpadł mi w ręce cytowany tu list. Zaciekawiło mnie, jak skończyła się ta historia. Okazało się, że nie ma już w podkarpackiej policji nikogo, kto by ją pamiętał. Otrzymałem tylko krótką informację od rzeczniczki prasowej z Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie – podinspektor Marty Tabasz-Rygiel: Zaginiony Bronisław Wołoszyn (1987) Stalowa Wola mężczyzna nie został odnaleziony. Sprawa poszukiwawcza została zakończona. Z uwagi na upływ czasu nie było żadnego przełomu. Mężczyzna wciąż figuruje w naszym systemie jako osoba zaginiona. Przyznam, że byłem mocno zaskoczony tą informacją. Z moich skąpych notatek wynikało, że sprawa była stosunkowo prosta do rozwiązania, bowiem tuż przed zniknięciem Wołoszyn uczestniczył w mocno zakrapianej imprezie, gdzie doszło do awantury. Jednak nikt z uczestników tej balangi nie wiedział, co się stało z Bronisławem. Zmowa milczenia? „Klasycy kryminalni” utrzymują, że sprawca zbrodni najczęściej znajduje się w pierwszym tomie akt. I chyba było tak i w tym przypadku.
Matka Wołoszyna twierdziła w liście z 1987 roku, że motywem zbrodni mógł być rabunek. Jej syn wziął bowiem w fabryce 40 tys. złotych pożyczki i to ona mogła być motywem popełnienia tej zbrodni. Początkowo milicja, ale i pani Wołoszyn, podejrzewała o związek ze zniknięciem Bronisława jego kumpla – niejakiego Józefa. Ten nałogowy alkoholik bardzo często pożyczał od młodego Wołoszyna pieniądze. Potem podejrzanymi zostali koledzy z wioski, w której mieszkał z matką zaginiony: Józef i Eugeniusz. Obydwaj wiedzieli, że 17 lutego 1987 roku (dzień zaginięcia) Bronisław wziął pożyczkę. Obaj też byli potem na wspomnianym pijaństwie w Stalowej Woli. Co zaskakujące – pani Wołoszyn informuje w liście: Obywatel Eugeniusz jest człowiekiem, który po miesiącu czasu w swoim domu opowiadał mi, jaka była okoliczność morderstwa. To stało się przypadkowo... Nie przewidywałam takich zdarzeń, bo wzięłabym magnetofon i byłby niezbity dowód na jego wypowiedź. Stwierdził, że naszego Bronka zabili między 20 – 21 a 2. Długo nie cierpiał, bo to było jedno uderzenie i po nim... potem wywieźli ciało do lasu. Jak można się domyślać, Eugeniusz przesłuchiwany przez milicję wyparł się tej rozmowy. Nikomu nigdy nie postawiono zarzutów. Do dziś nie wiadomo, co stało się z jednym z pięciu synów Stanisławy Wołoszyn z Kłyżowa.