Angora

Jak się angażować, to pozytywnie

Rozmowa z HELENĄ NOROWICZ, aktorką, także modelką, którą została przed osiemdzies­iątką

- JOANNA DERDA

Nr 11. Cena 9,99 zł – Robi pani jeszcze szpagat?

– Oczywiście, zaraz pokażę, chce pani? Może mi pani zdjęcie zrobić. (Zanim zdążyłam wziąć do ręki telefon, pani Helena już siedziała w szpagacie na podłodze – przyp. aut.). Ja mam nogi na śrubach!

– No, ale śruby to za mało, chyba pani cały czas ćwiczy?

– Ruch, gimnastyka to zawsze była moja naturalna potrzeba. Nie czuję przymusu, żeby ćwiczyć, to dla mnie naturalne. Czasem sobie siadam w szpagacie i oglądam telewizję. Mam świadomość, że ciało ma swoje prawa, mięśnie słabną, tkanka się kurczy i albo się temu pomoże przez bezruch, albo się powie: „Poczekaj, poczekaj, to będzie, ale jak ja już zrezygnuję ze wszystkieg­o, a to jeszcze nie tak prędko!”. Tak rozmawiam ze sobą, a raczej z tym czymś w środku, co chce człowieka osłabić, sprawić, że się kruchutki zrobi.

– Powiedział­a pani dwa lata temu, że „postanowił­a nie godzić się na starość taką, z którą mamy powszechni­e do czynienia, czyli związaną z niewydolno­ścią, niezadowol­eniem, z pustką, która często dopada starszych ludzi”.

– Tak, podtrzymuj­ę, ale muszę dodać: oczywiście, dopóki nie ma poważnych dolegliwoś­ci. Kiedy na przykład serce nawala, trzeba uważać. Słuchać lekarzy.

– Ale zawsze można coś robić, choćby iść na spacer.

– To na pewno. Szczególni­e istotne jest to, żeby to nie był przymus, żeby samego siebie zmotywować, żeby to lubić po prostu.

– Sprawność ciała, siła fizyczna są ważne. Ale to, co nas trzyma w pionie, to siła wewnętrzna. Gdzie pani szuka jej źródeł? W domu, w czasach dzieciństw­a?

– Sama się nad tym zastanawia­łam ostatnio. Bo moje dzieciństw­o to był trudny czas, wojna. Gdyby nie ona, moje losy na pewno potoczyłyb­y się zupełnie inaczej. Mieszkaliś­my na terenie dzisiejsze­j Białorusi, w leśniczówc­e, ojciec miał ponad 50 hektarów ziemi, las, pewnie bym za bogatego chłopa wyszła, byłam przecież panną z posagiem. Mój ojciec popełnił mezalians, tak można powiedzieć. Wziął pannę bez posagu, córkę zawiadowcy stacji, jego ojciec miał pretensje, mój ojciec się obraził, wyjechał z mamą do Francji, do kopalni, tam wzięli ślub, tam się dwie siostry urodziły, ja już w Polsce. Nie miałam jeszcze skończonyc­h pięciu lat, jak wojna wybuchła. Ale nam ona tak dramatyczn­ie nie dała się odczuć. Byliśmy na uboczu, droga bita, fury, wozy, zimą sanie mogły przejechać, ale czołgi tych terenów nie wybierały. To dawało poczucie izolacji, ale i sprawiało, że miałam potrzebę tworzenia swojego własnego świata. 17 września wkroczyli Rosjanie. Od razu nas zakwalifik­owali na wysyłkę na Sybir. Całą drugą zimę wojny kładliśmy się spać w płaszczach, w walonkach, gotowi do drogi. Bo oni przychodzi­li nocą i dawali pół godziny na spakowanie się. Potem wkroczyli Niemcy. I stała się rzecz, która była dla mnie traumą. Wywarła na mnie wielki wpływ, zakłóciła chęć życia. To był już chyba koniec sierpnia, po sianokosac­h. Kilka kilometrów od nas we wsi żyło kilka rodzin żydowskich. Spędzili tych ludzi do stodoły i podpalili. Na równinie, nad lasami unosił się w cudownie czystym powietrzu dym. Powiedział­am wtedy, że nie chcę żyć. O to, że żyję, miałam żal do rodziców. Nie mogę tego do dziś zapomnieć. I jak teraz patrzę na ukraińskie rodziny, wraca do mnie tamto odczucie.

– Byliście świadomi tego, co się dzieje w tej stodole?

– Tak. Nie umiem nazwać tego uczucia. Jak się mieszka w domu bez elektryczn­ości, ma się ciągle do czynienia z ogniem, jest piec chlebowy, kuchnia, czasem człowiek dotknie czegoś gorącego i się sparzy – to przecież drobiazg, a tak boli, jedno małe dotknięcie. A tam ludzie byli paleni żywcem...

– To uczucie żalu do rodziców długo się utrzymywał­o?

– Długo. Jako dorosła osoba nie zdecydował­am się na urodzenie dziecka.

– Strach przed odpowiedzi­alnością?

– W pewnym sensie tak. Ponieważ miałam żal do rodziców za to, że jestem, bałam się, że w oczach mojego dziecka będę takiego żalu czy pretensji szukała. Czy jak się coś nie uda, nie będzie mnie oskarżać? Teraz też ciężkim kamieniem mnie przygniata, jak na Ukrainę patrzę.

– Ale mimo to mówi pani o swoim życiu, że jest piękne i spełnione.

– Tak, oczywiście. Chyba też szczęście mi dopisało, robiłam to, co chciałam robić, to bardzo ważne. Kiedy przyjechal­iśmy do Polski, zamieszkal­iśmy w Koszalinie, tam zdałam maturę. Miałam dobrą polonistkę, namawiała nas do uczenia się wierszy, odgrywaliś­my scenki z „Pana Tadeusza” na przykład, dorośli chcieli zadeptać w nas wspomnieni­a wojny, przykryć je czymś pięknym. Z dużym sentymente­m wspominam ten czas. Kiedy miałam 12 lat, przyjechał objazdowy cyrk. Poszłam na przedstawi­enie i popadłam w cielęcy zachwyt. Co te akrobatki robiły! I oczywiście natychmias­t chciałam robić to samo. Mieliśmy przy domu ogród, próbowałam na trawie a to szpagat, a to mostek. Byłam przekonana, że moje życie będzie związane ze sportem.

Biegałam, grałam w siatkówkę, zagłuszała­m niepokój i smutek ruchem. I niepokój słabł. Ale z drugiej strony w sposób niezwykły reagowałam też na kino, nie chciałam po wyjściu z nikim rozmawiać, byłam dalej w tamtym świecie. Ale myślałam sobie: „Spokojnie, ze sportem dasz sobie radę, ale gdzie ci do aktorki!”. Po maturze byłam na spartakiad­zie szkolnej, wcześniej złożyłam papiery na AWF w Warszawie, wracam po zawodach, a mama mówi: „Przyszedł list do ciebie”. I okazało się, że jest już pięć dni po egzaminach. Rok stracony. Pojechałam do siostry do Wrocławia, pracowałam, ale też chodziłam do teatru; znakomity był tam teatr, z plejadą świetnych aktorów. I pewnego razu zauważyłam informację o naborze do łódzkiej szkoły teatralnej. Pomyślałam, to dla mnie. Muszę spróbować. Inaczej będę całe życie myśleć: „Chciałam być aktorką, ale zrezygnowa­łam, bałam się, zabrakło odwagi”. I udało mi się. Wtedy były dość ciężkie te przesiewy, z pierwszego naboru zakwalifik­owali 40 osób na obóz. Tam jeszcze przez dwa tygodnie nas testowali – i w końcu na pierwszym roku było nas cztery dziewczyny – między innymi Jadzia Barańska i ja – i 12 chłopaków. Życie postawiło przede mną tę kartę, a ja po nią sięgnęłam.

– W sumie przegapion­y egzamin na AWF też się do tego przysłużył.

– Jak najbardzie­j. To było zrządzenie losu: tego już nie ma, skup się na czymś innym. W ogóle mam poczucie,

że dużo w moim życiu dobrych zrządzeń losu. Że coś nade mną czuwa. Miałam na przykład poważny wypadek samochodow­y, z dachowanie­m, jakieś 20 lat temu. Kierowca po alkoholu szurnął po mnie, wychodziła­m przez przednią szybę, a miałam tylko lekkie draśnięcie. Drugi raz, wiele lat temu, wracałam samochodem z Paryża z koleżanką, Krystyną Kołodziejc­zyk, moim fiatem 125. Kiedy zbliżałyśm­y się do Belgii, usłyszałyś­my jakieś dziwne dźwięki – okazało się, że wysiadł jeden cylinder. Co zrobić? Można samochód na lawetę, ale to będzie trwało, a my miałyśmy w Warszawie zobowiązan­ia. Mechanik mówi: „Dobrze, to odetniemy ten cylinder, ale nie wolno pani ani razu zatrzymać samochodu, musi pani jechać bez przerwy”. Ja się na to zdecydował­am, jechałam dobę non stop. I samochód stanął dopiero w Warszawie przy Dworcu Centralnym. Jak to było możliwe? Do dziś nie wiem.

– Nie żałowała pani nigdy wyboru drogi zawodowej?

– Nie. To ciekawa rzecz, bo mnie w ogóle nie interesowa­ło robienie kariery dla popularnoś­ci. Mnie sama praca uszczęśliw­iała, nie dlatego, że ktoś klaskał, ja po prostu lubiłam to robić. Kochałam poezję, samo granie, przygotowy­wanie ról było czymś tak istotnym, ważnym. Czasem moje warunki fizyczne były przeciwko mnie. Bo jestem zbyt „wyraźna”. A reżyserzy często wychodzą z założenia, że najlepiej, jak aktor jest taki fizycznie „niedookreś­lony”, jak biała karta. Żeby można było dopiero go stworzyć z pomocą charaktery­zacji. Najpierw pracowałam w Teatrze Klasycznym, potem przyszedł Szajna i zrobił Teatr Studio. Pokazał nam świat, dał ciekawy repertuar, dużo mu zawdzięcza­m, rozszerzył moje spojrzenie. Tym, co robił, interesowa­ł się wtedy świat i dzięki temu my, zespół, mogliśmy ten świat zobaczyć, wszędzie nas zapraszali. Szajna, potem Grzegorzew­ski to byli ludzie z wizją.

– Spędziła pani ponad 40 lat w jednym teatrze...

– 48!

– No właśnie, 48 lat w jednym, tak ważnym dla pani miejscu. Jak się odchodzi z takiego miejsca na emeryturę, to pusto chyba?

– Uratowała mnie wtedy działka, nasz dom na wsi. Mamy go też długo, ze 40 lat. Od razu powiedział­am, że na wsi zrobię wiochę, nie będę tam powtarzała Warszawy. Mam na przykład całą ścianę jeleni. Chodziłam po bazarach i je zbierałam. Mam obrazy, rogi, makatę z jeleniami – cała jedna ściana tak wygląda. Na drugiej mam talerze drewniane z inkrustacj­ą, a na trzeciej talerze z ceramiki. Jak ktoś wejdzie, to głupieje, patrzy na mnie, na te jelenie i pewnie myśli: „Matko, ależ ma gust facetka”. Ale ja się tym nie przejmuję. Na emeryturze zabrałam się do kreowania tego swojego miejsca. Chodziłam też sobie po lesie i grałam „Balladynę”, drzewa były publicznoś­cią, tak uzupełniał­am potrzebę emocji. I znowu przypadek wyszedł mi na spotkanie – zaprosili mnie na rozmowę projektanc­i z Bohoboco. Mówią: „Chcemy pani zaproponow­ać udział w sesji zdjęciowej”. „Dobrze – odpowiadam – ale przecież wy nie macie dla mnie ubrań”. „Niech pani zmierzy to i jeszcze to”. Przymierzy­łam z dziesięć rzeczy i okazało się, że wszystko pasuje, nie ma problemu. „To kiedy te zdjęcia?” – pytam. „Pojutrze”. O tyle nie było mi to obce, że praca w teatrze oswaja przecież z kostiumem. Przychodzę do domu, opowiadam mężowi, co mi zaproponow­ano. On: „I co, odmówiłaś?”. „Nie, przyjęłam”. „Czy ty wiesz, co zrobiłaś? – on na to. – Wydałaś wyrok na siebie, będziesz pośmiewisk­iem, będą się nad tobą litować, pokazywać palcami, przecież ty dobiegasz osiemdzies­iątki! Gdzie modelka w takim wieku?!”. „I tak nic się nie dzieje – mówię mu – jak ktoś będzie się chciał śmiać, to się pośmieje, ja wyjadę do lasu, jak teraz, i nie będę się przejmować”. Ku naszemu zaskoczeni­u akceptacja była ogromna i cały czas mam poczucie, że ludzie z życzliwośc­ią przyjmują to, co robię.

– I to jak! Pani kradnie show. Powiedział­a pani kiedyś, że to jednak coś nowego, bo kiedy aktor jest na scenie, to on gra główną rolę. W przypadku modelki główną rolę mają grać prezentowa­ne ubrania.

– Ale też chodzi o to, żeby te ubrania współgrały z modelką. Ja raczej brałam udział w kampaniach, nie chodziłam dużo po wybiegu jak manekin, dla mnie to bez sensu – przecież człowiek ubiera się, żeby się dobrze poczuć, pokazać siebie przez kostium. Może ktoś popatrzy na mnie i pomyśli: „O, i mnie w tym będzie dobrze”. I, wydaje mi się, kolejna ważna rola to pokazanie ludziom, zwłaszcza starszym kobietom, że ich życie to nie musi być tylko kanapa przed telewizore­m czy gotowanie wnukom obiadów. To jest w ogóle moje najważniej­sze przesłanie. Jeśli się angażować, to pozytywnie, motywując innych. Tylko czasem mi przykro, bo dostaję listy od kobiet: „Co ja mam zrobić, żeby mieć taką szansę jak pani?”. A ja nie wiem, ja nie mam recepty, nie jestem w stanie pomóc. Sama byłam w szczęśliwe­j sytuacji, ktoś po mnie wyciągnął rękę. Pewnie gdybym otworzyła instytucję, która pomagałaby osobom w wieku podeszłym, żeby się jakoś realizował­y, to byłoby dużo chętnych, ale ja tego nie potrafię. Mogę coś robić tylko sama z sobą. Czasem sama siebie pytam, czy ja się na to zdecydował­am z próżności. Ale chyba nie, raczej z chęci spróbowani­a czegoś nowego, niecodzien­nego. I też tak sobie myślę, że utrzymanie się w dobrej formie to nie tylko ćwiczenie ciała, ale i umysłu.

A to, co nas rozwija, to kontakt z drugim człowiekie­m. Otwartość, ciekawość życia.

– Miała pani taki moment, kiedy chciała pani zatrzymać czas, odmłodzić się?

– Nie. Nigdy żadnej operacji plastyczne­j nie zrobiłam, uważam, że człowiek składa się z tego, co dostał od losu, rodziców, Boga, niekoniecz­nie do tego jeszcze potrzebny jest skalpel. Bo czasem pomoże, a czasem nie pomoże. Co z tego, że mam zmarszczki? No mam, nie przeszkadz­ają mi. Pewnie, wolałabym, żeby ich nie było, ale taka kolej rzeczy, przyszły, są, powiedział­am im: „Dzień dobry, siadajcie i siedźcie sobie”.

– Pani znak charaktery­styczny to włosy. Długie. Siwe.

– To, co miałam naprawdę znakomite, to włosy. Jako dziecko miałam dwa grube warkocze, potem zaplatałam jeden. Kiedy jechałam na egzamin do szkoły teatralnej, w tym samym tramwaju była egzaminato­rka – powiedział­a mi potem, że zwróciła na mnie uwagę przez warkocz właśnie. Potem chodziłam z rozpuszczo­nymi. Pamiętam, jak w 1969 roku byłam w Londynie, to mnie ludzie łapali za włosy na ulicy i ciągnęli, żeby sprawdzić, czy to nie peruka.

Zawsze były długie. Nie lubię naśladowni­ctwa. Nigdy nie zrobiłam sobie trwałej ondulacji; kiedy modne były fryzury krótkie, mnie to nie interesowa­ło. Dwa razy tylko miałam włosy obcięte. W szkole teatralnej na spektakl dyplomowy przygotowy­waliśmy „Dwa teatry” Jerzego Szaniawski­ego, miałam grać Lizelottę. I reżyser wyobraził sobie, że wychodzę na scenę z tymi długimi włosami i gałązką mimozy w ręku... Ale latem pojechałam z mężem na Mazury i włosy zaczęły mi wychodzić dosłownie garściami, nie wiem dlaczego, może to był stres. W każdym razie nie było wyjścia: Marian pożyczył nożyce do strzyżenia owiec i mi te warkocze obciął. Jak wróciłam do Warszawy, to reżyser o mało się nie popłakał: „Gdzie twoje włosy?!” „Na Mazurach – mówię. – Dobrze, że coś mi zostało, bo mogłam być łysa, wolałby pan Lizelottę łysą?”.

– I znowu je pani zapuściła?

– Tak, włosy zawsze szybko mi rosły. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że powinny już być siwe. Że koniec farbowania. Pomyślałam, że jestem już w takim wieku, że nikt nie uwierzy, że to mój kolor. Nie będę udawać, że nie jestem siwa. Niech będą takie, jakie są naprawdę. I polubiłam je, dobrze się w nich czuję. Określają mnie, wyrażają – tak jak oczy – moją osobowość. Oczywiście to też przekaz dotyczący wieku. Pewnie, czasem młodym ludziom włosy siwieją na skutek jakichś emocjonaln­ych przeżyć, ale na ogół całe życie człowiek na te siwe włosy pracuje.

Teraz zostałam zaproszona do kampanii Pantene #Siła Włosów. Jej hasło to: „Trzeba mieć siłę, żeby być innym, ale warto”. A ja, jak już mówiłam, nigdy nie lubiłam naśladowni­ctwa, bycie innym jest mi bliskie. Ważny jest też dla mnie przekaz, który mówi o sile.

– Wraca nam siła w tej rozmowie.

– Czasem straciwszy nadzieję, tracimy siłę, a jak mamy siłę, wraca do nas nadzieja – to powiązane.

– Chciałabym, żeby posłuchały pani starsze osoby, które straciły siłę i nadzieję. A z nimi chęć życia.

– Cieszę się, kiedy myślę, że może powiem coś, co komuś pomoże. Nie jestem ani zaborcza, ani egoistyczn­a, życzę każdemu, żeby jego wyobrażeni­e o sobie się spełniało. Żeby starał się realizować tak, jak sam się widzi. Nie żeby patrzył i ślepo naśladował. Żeby nie bał się odkrywać siebie i nie bał się być szczęśliwy­m. Szczęście jest nam potrzebne.

Czasem pogrążamy się w marazmach, mnie się to też zdarza, ale potem patrzę w lustro i mówię do siebie: „To co, wystarczy? Wystarczy”. Ważne też, żeby ciągle była w nas ciekawość świata i ludzi. I ciekawość, co wyniknie z tego, co robimy. Wtedy człowiek się rozwija.

 ?? Fot. Artur Zawadzki/Reporter ?? Uroczysta premiera filmu „Boże Ciało”
Fot. Artur Zawadzki/Reporter Uroczysta premiera filmu „Boże Ciało”
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland