Wieczne wakacje
Mijamy, miniemy... Truizm, który bywa tabu. Lęk przed śmiercią jest oznaką złego życia; szczęśliwy nie lęka się śmierci, to światło życia, notował Ludwig Wittgenstein, ona nadaje powab i sens życiu, pozwala docenić jego wartość, zakosztować pełni. Życie to zaproszenie do śmierci. Dzień zmarłych sprzyja zadumie nad śmiercią – bliskich, własną, obcych, bezimiennych. Kontynuujemy ten pochód. Jedni go skończyli, inni jeszcze nie zaczęli. Jedni już powrócili tam, skąd przyszli, inni jeszcze wędrują, nim wrócą do naturalnego biegu rozpraszania się materii, w tym naszego ciała i jego form, czyli duszy, jak chciał od dawna bezcielesny Arystoteles.
Georges Bataille – francuski pisarz zmarły 60 lat temu – pisał, że śmierć to żaden zimny szkielet, a bachantka – młoda, pijana i piękna, że trzeba zbliżyć się do niej na tyle, by móc nią oddychać jak tchnieniem ukochanej istoty. Poznałem takiego atletę życia, co stanął w takie miłosno-tragiczne zawody ze śmiercią. Paweł Jocz, rzeźbiarz, od 1967 roku mieszkał w Paryżu. Ze śmiercią walczył latami, żyjąc w jej mocnym uścisku. W końcu uległ, ale był dla niej przeciwnikiem wymagającym, wręcz zuchwałym. Ostatecznie, kto nie ulega tej czarnej damie, nie wpada w jej bezdenną otchłań, od której dzieli nas rzecz najkruchsza na świecie – życie, krótki postój w podróży. Paweł próbował w rzeźbiarskiej materii odciskać tęsknotę za czymś trwalszym, zaklinając w brązie dramatyzm ludzkiego losu. Był jednym z ostatnich artystów paryskiej bohemy, do którego pasował średniowieczny passus anonimowego autora: Zostawiam wrzask żabom, złość krukom, próżność próżniakom i bez lęku i żalu zmierzam tam, gdzie trafią wszyscy.
O Pawle Joczu przypomniałem sobie w podparyskim Maisons-Laffitte, patrząc na maskę pośmiertną Jerzego Giedroycia, którą on wykonał. Wisi w domu kultury, gdzie odbywało się coroczne spotkanie wspominkowe w kolejną, 22. rocznicę śmierci Redaktora. Druga maska jest u prezydenta, trzecia w Ukrainie. Giedroyc nie życzył sobie sprowadzenia swojego ciała do kraju. Został pochowany na małym cmentarzu miasteczka Le Mesnil-le-Roi. Nie życzył sobie też żadnych przemówień nad grobem, żadnych żałobnych uroczystości prócz katolickiej mszy i prawosławnego nabożeństwa panichidy dziesięć dni później. Żegnało go bicie dzwonu i milczenie ludzi, cisza, skupienie, powaga. Milczenie robiło większe wrażenie od najwznioślejszych nawet przemówień, których nie było. Pochowano go obok grobu Józefa Czapskiego. Obok są też groby Zofii i Pawła Hertzów, a od sierpnia tego roku Wojciecha Sikory, który zabezpieczał dziedzictwo paryskiej Kultury, kierując w latach 2010 – 2019 Stowarzyszeniem Instytut Literacki Kultura.
W maju tego roku zmarł również Ludwig Lewin, pisarz, poeta, korespondent PAP i BBC. Smakosz, gawędziarz. Zamieszkał w Paryżu w tym samym roku co Paweł Jocz. – Miłość do Paryża ma coś z miłości do pięknej ladacznicy, opowiadał czytelnikom „nie-co-dziennika”, ladacznicy wspaniałej, o której się wie, że człowiek i tak jej nie interesuje, a mimo to gotów jest sprzedać własną matkę, żeby tylko otrzymać jej fawory przelotne. Trzeba cieszyć się życiem, póki czas... Inny poeta, zmarły 10 lat temu Maciej Niemiec, laureat Nagrody Kościelskich, również opowiadał o miłości do Paryża jak do kobiety, która z kolei ma sekretną truciznę w żyłach. Wspominał swojego wydawcę, co się powiesił na drzewie koło Bastylii, mówił o paryskich latarniach, na których dużo ludzi zawisło. I Maciej tak zrobił. Przeżył 58 lat, z czego 25 w Paryżu. Został pochowany w kolumbarium cmentarza Père-Lachaise.
Samobójstwo. Cały kosmos chce popełnić samobójstwo, to znaczy wycofać się z istnienia w nicość; ale nie może, bo został skazany, aby istnieć (Sartre). To, że można się zabić, pozwala żyć (Cioran). Gdzie spojrzysz, kres. Widzisz gałąź bezlistną w słońcu? Zwisa z niej wolność. Widzisz swoją szyję, gardło, serce? To miejsca, jak każda żyła w twoim ciele – ucieczki z niewoli życia (Seneka). Tą drogą poszło wielu: malarz Jules Pascin, król życia i utracjusz, Dalida, uwielbiana królowa music-hallu o urodzie antycznej piękności, Gilles Deleuze, jeden z ostatnich wielkich filozofów, który wyskoczył z okna swojego paryskiego apartamentu, czy premier Pierre Bérégovoy, który zastrzelił się z broni swojego ochroniarza. A niedawno Jean-Luc Godard, emblematyczna postać kina Nowej Fali, dokonując „samobójstwa wspomaganego” w Szwajcarii.
Nikt nie jest niczym więcej, jak kolejną śmiercią. Im bardziej absolutyzujemy życie, tym większy strach przed śmiercią, która przychodzi tylko raz, choć jest obecna codziennie. Codziennie wdychamy jej cząstki, wymieniając z otoczeniem materiał naszego ciała, „atom za atomem, komórkę za komórką”. W naszych genach są ślady nieskończonej ilości innych ludzi, zwierząt, roślin; a i nasza psyche to przygodny produkt zbiorowości milionów istot, które żyły przed nami. Tylko pewien zarozumiały fantom, zwany JA, buntuje się przeciwko temu, daremnie.
A zatem być czy nie być? Zdecydowanie być! Francuski filozof Jacques Derrida, mistrz sztuki umierania, napisał do uczestników „spektaklu” własnego pogrzebu: Uśmiechnijcie się! Wybierajcie zawsze życie, ale miłując to, co ponad nim. Wszyscy wiemy, skąd i dokąd zmierzamy, bo już tam byliśmy, zanim jakimś cudotrafem z prochu świata nieorganicznego powstaliśmy, by w taki sam proch się obrócić. Wdech, wydech... Żyjmy szczęśliwie – aż do śmierci. Nie ma przecież różnicy między życiem a śmiercią, przekonywał Tales. To dlaczego nie umierasz? – pytano. Właśnie dlatego.