Kościół nie musi być plagiatorem
Kiedy w połowie lat 90. twórca Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy postanowił wynagrodzić zaangażowanie dziesiątków tysięcy wolontariuszy pracujących przy corocznych zbiórkach pieniędzy na szczytne cele, zorganizował dla nich imprezę muzyczną Przystanek Woodstock. Choć po kilku latach musiał zrezygnować z nazwy związanej z legendarnym festiwalem dzieci kwiatów i dokonał zmiany na Pol’and’Rock Festival, w niczym nie przekreśliło to zainteresowania jego imprezą i do miejsc rockowej uczty ciągnęły coraz większe rzesze młodych najczęściej ludzi, aby w swoim gronie przeżywać swoiste sacrum muzycznych uniesień.
Nie trzeba było długo czekać, by na horyzoncie zdarzeń pojawili się naśladowcy idei pana Owsiaka, zamierzający ugrać swoje przy blasku sukcesu imprezy firmowanej logo WOŚP. Wśród naśladowców (niektórzy użyliby określenia „plagiatorów”) wybiła się inicjatywa związana ze środowiskami kościelnymi i powołała do życia wydarzenie muzyczne i ewangelizacyjne zarazem o nazwie Przystanek Jezus.
Nieukrywaną intencją jego powstania była możliwość ewangelizacji młodych uczestników rockowego festiwalu, co – patrząc z perspektywy lat – przyniosło jednak mizerny skutek, żeby nie powiedzieć żaden. W minionych dniach, przy okazji świąt upamiętniających naszych zmarłych, w niektórych parafiach zaczęto popularyzować marsze Wszystkich Świętych połączone z ideą beztroskiej zabawy w przebraniach wzorowanych na historycznych strojach ludzi, których Kościół wyniósł na ołtarze.
Trudno w tym wszystkim nie zauważyć naśladownictwa importowanego na nasz grunt amerykańskiego zwyczaju Halloween, w trakcie którego dzieciaki przebrane w ociekające sztuczną krwią stroje maszerują od domu do domu, aby napełnić swoje torby słodyczami.
Można oczywiście utrzymywać, że to wcale nie jest świecki zwyczaj, bo przecież w głęboko zakorzenionym w kulturze chrześcijańskiej Meksyku takie korowody przy okazji Wszystkich Świętych od niepamiętnych czasów się odbywają i nikomu to nie przeszkadza. To prawda, ale jednak jest subtelna różnica w filozofii obchodzenia wspomnienia zmarłych w dalekim kraju, diametralnie różniącym się od tego, czym od wieków charakteryzuje się nasza tradycja. Niestety, Kościół kolejny raz zechciał podpiąć się pod to, co do nas przyszło z zewnątrz i nie ma wiele wspólnego z naszą religijnością.
Za nami dwa bardzo ważne dni historii zbawczego planu, który Chrystus zrealizował dla wszystkich ludzi, kiedy zdecydował się własnym cierpieniem odkupić ludzkie niedoskonałości, aby zbawienie nie było nagrodą tylko dla nielicznych. Często akcentuje się atmosferę zadumy podczas odwiedzania mogił naszych bliskich, którzy już przeszli granicę czasu zasługi, ale przyznam, że brakuje mi w tym wszystkim przesłania, by te nasze spotkania z przeszłością były także okazją do podziękowania za każde życie i za chociażby jeden dobry uczynek tych, którzy odeszli.
Dzień Wszystkich Świętych, będący w kalendarzu liturgicznym czasem wspomnienia nagrody za dobre życie, winien być okazją do wdzięczności nas żywych wobec tych, którzy pozostawili nam wspomnienie swojego dobrego życia. Zapalone znicze na mogiłach są symbolem naszej pamięci i rodzajem zobowiązania, jakie żywi zaciągają wobec tych, którzy odeszli już po wieczną nagrodę.
Kościół jako animator naszych dobrych uczynków winien nieustannie nam przypominać, że kiedyś i my dostąpimy tego czasu, gdy wieczność i dla nas stanie się rzeczywistością, gorączkowe zaś zabieganie o rząd dusz i chęć uświęcania tego, co nie ma nic wspólnego z najważniejszymi sprawami naszej przyszłości, jest zupełnie niepotrzebne i przynosi odwrotny skutek.