Rock and roll to nie jest herbatka u cioci
Rozmowa z MARKIEM GASZYŃSKIM, znawcą muzyki, tekściarzem, pisarzem, dziennikarzem i radiowcem
– Skąd wzięła się w panu taka ciekawość świata?
– To wszystko jest sprawą w pierwszej kolejności moich rodziców, a potem środowiska, do którego trafiłem. Moja mama kończyła przed wojną konserwatorium warszawskie, z muzyką miała bardzo dużo wspólnego. Gdy poszedłem w jej ślady, to nie krytykowała mnie: „Co ty sobie wybierasz, muzykę?! Będziesz gadał o muzyce? Zawód trzeba mieć pewny, twardy i zdecydowany. Prawnik albo inżynier”. To spotkało wielu moich kolegów, ale moja mama na szczęście tego nie miała. Czuła muzykę.
– Co pana tak pociągało w muzyce?
– Muzyka to jest coś takiego, co unosi nas do góry. Sztuka ubarwia nam życie i upiększa świat. A jak do tego człowiek ma jeszcze jakiś talent twórczy, to wtedy sam może upiększyć trochę ten świat: coś napisać, namalować, skomponować.
– Miał pan dużą łatwość w nawiązywaniu relacji nie tylko z muzykami, lecz także ze słuchaczami radiowymi.
– To też jest zasługa moich rodziców. Zapewnili mi dobre wykształcenie. Kiedyś myślałem, że to nie jest najważniejsze, ale jednak jest. W ten sposób poszerzyłem swoją wiedzę, dzięki czemu miałem więcej tematów do rozmowy, mogłem zabrać głos w różnych kwestiach. A ludzie lubią słuchać, gdy ktoś mówi do rzeczy, bo wtedy się czegoś uczą.
– Dziennikarz, radiowiec, znawca muzyki, pisarz, tekściarz. Czy którąś z tych swoich aktywności lubi pan szczególnie?
– Dziennikarstwo to raz, pisanie tekstów to dwa, do tego pisanie wierszy, współpraca z twórcami plakatu... Prowadziłem też koncerty, byłem członkiem jury. Trochę tego było, trudno mi coś z tego wyróżnić. Na pewno najbardziej intratne finansowo jest pisanie tekstów. Raz coś napiszesz i 75 lat po twojej śmierci rodzina nadal może z tego korzystać. Ale nie chcę mówić o pieniądzach. Robiłem wiele różnych rzeczy i czerpałem z nich ogromną satysfakcję.
– Dlaczego ciągnęło pana do „zakazanej” muzyki, czyli jazzu?
– W 1958 roku, po maturze, zgłosiliśmy się z Witkiem Pogranicznym do Rozgłośni Harcerskiej z propozycją zrobienia audycji o jazzie, nie wiedząc praktycznie, czym ten jazz właściwie jest. Zresztą wtedy w Polsce niewiele osób tak naprawdę to wiedziało – to była taka nowość z Ameryki, dalekiego i wielkiego kontynentu, z którego zawsze przychodziło do nas coś ciekawego. Stany dominowały w wielu dziedzinach na całym świecie; byliśmy zafascynowani tamtejszą muzyką, przebojami Elvisa, potem Hendriksa, a jeszcze wcześniej Sinatry.
– W tamtym czasie to było jedyne radio, gdzie można było posłuchać zachodniej muzyki.
– W zasadzie tak. W Polsce bardzo trudno było doświadczyć tego typu muzyki, nowoczesnej jak na owe czasy.
– To jak pan zdobywał płyty?
– Trzeba było to robić przez znajomości. Najlepsze były znajomości z ludźmi, którzy często latali samolotami, np. ze sportowcami. Wtedy najczęściej za granicę jeździli szermierze. Z jednym nawiązałem bliższy kontakt – nazywał się Wojtek „Kajtek” Zabłocki. Był młody, zdolny, przystojny, bardzo go wszyscy lubili i do tego zdobywał wiele nagród.
– Czyli polska szabla przyczyniła się do rozwoju polskiej muzyki.
– Zdecydowanie.
– Jak wyglądały początki jazzu w Polsce?
– Gdy w latach 50. chodziłem do szkoły podstawowej, a potem do liceum, jazz był muzyką bardzo słabo znaną w Polsce. Wkrótce to się zmieniło. Pierwszy festiwal jazzowy w Sopocie był w 1956 roku. Między 1949 a 1954 rokiem jazz był traktowany jako muzyka wroga. Tak zadecydowali radzieccy towarzysze kultury. Wróg stworzył jazz i nowoczesną rozrywkę – to brzmiało dla nas groźnie. Jazz był niemile widziany u nas, a w pewnym momencie został formalnie zakazany w Polsce. Ten okres nazywa się jazzem katakumbowym.
– Nie można było go puszczać i wykonywać?
– Tak było. Zszedł do katakumb. Zaczęło się od lekkich zakazów: „Nie grajcie tego jazzu, zagrajcie jakieś melodie polskie czy radzieckie” – mówili. Potem było już ostrzej, bo my nie chcieliśmy grać w radiu tych wskazywanych nam melodii, bo były słabsze artystycznie. Moi starsi koledzy muzycy jazzowi jak Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz i Wojtek Karolak opowiadali, że gdy na studniówkach czy balach orkiestra zaczynała grać utwory jazzowe, to od razu przylatywali chłopcy w czerwonych krawatach i krzyczeli: „Co ty, idioto, grasz?!” i muzycy byli karani. Dlatego przestawali grać jazz. Takie zakazy są groźne nie tylko dla samej muzyki, lecz także psychiki ludzkiej. Tworzy się autocenzura – człowiek sam rezygnuje ze swojego talentu, z możliwości wypowiadania się na ten temat, bo konsekwencją mogły być dyskryminacja, usunięcie ze szkoły itd. Ta sytuacja zatrzymała na pewien czas rozwój naszej rodzimej muzyki jazzowej. Co więcej, według mnie również całej rozrywkowej.
– Polscy muzycy jazzowi są znani na całym świecie.
– Nie mam przekonania, że jesteśmy szczególnie mocni w jakimkolwiek gatunku muzycznym. Krytyk jazzowy Willis Conover przyjechał pierwszy raz do Polski w 1958 roku, w odpowiedzi na zaproszenie, aby ocenić polskich muzyków jazzowych. Przesłuchanie trwało kilka dni, po czym poproszono go o wydanie opinii. Powiedział, że najsilniejsza jest u nas grupa pianistów, dodając: „W końcu mieliście Chopina”. A najsłabiej ocenił perkusistów. Taka była jego ocena i można się z nią zgodzić – nasi pianiści byli naprawdę świetni. Zresztą obecnie również są – chociażby Artur Dutkiewicz czy Leszek Możdżer, którym granie jazzu dodaje młodzieńczej siły.
– Pracował pan również nad tym, by w Warszawie powstało stacjonarne Muzeum Jazzu. Jak by pan zachęcił dzisiejszego młodego człowieka do wizyty w takim miejscu?
– Pomagałem w tym Andrzejowi Rumianowskiemu. Trudno jest zachęcić kogoś do sztuki. Szkoła, rodzice – to oni powinni wdrażać konieczność czucia sztuki. Potem człowiek staje się tak wkręcony w swoje życie zawodowe, rodzinne i towarzyskie, że trudno mu się od tego wszystkiego oderwać i zająć się jazzem czy muzyką rozrywkową. Wtedy pójście do muzeum nie jest już zbyt atrakcyjne.
– Czy jazz i rock and roll mają ze sobą coś wspólnego?
– Jazz był pierwotnie muzyką ludyczną. Przy jazzie tańczono, ale również towarzyszył zmarłym w ich ostatniej drodze. Miał też charakter rozrywkowy. W Nowym Orleanie, na południu Stanów Zjednoczonych, tańczono przy jazzie. Dopiero potem wkroczył do filharmonii, włożył garnitur oraz eleganckie buty i stał się muzyką nowoczesną. Sztuka nie lubi próżni, więc miejsce po jazzie wypełnił rock and roll. Wtedy to on stał się muzyką taneczną docenioną przez młodzież, która nareszcie miała coś swojego.
– Kto w Polsce prowadził najbardziej rockandrollowy tryb życia?
– Myślę, że Borysewicz z Panasem. Szaleni. Janek szalał, ale potem się uspokoił. Czerwono-Czarni też potrafili zdemolować jakiś pokój hotelowy albo parę samochodów stojących na ulicy. Rock and roll to nie jest herbatka u cioci. Rock and roll to było przewracanie samochodów, stroje i awangarda. Były próby ograniczenia wpływu rock and rolla w Polsce. Padały słowa oburzenia, że człowiek, który gra na gitarze, zarabia więcej niż pisarz.
– Pański najbardziej znany tekst to „Sen o Warszawie”. Ostatnio na Stadionie Narodowym wykonał go Coldplay, a trzy lata temu w tym samym miejscu Metallica.
– To jest niewiarygodne, że zrobiła to Metallica, według mnie najlepszy zespół świata. Są świetni, mają ten metal taki uporządkowany, taki trochę groźny, ale ich muzyka jest świetnie zrobiona. Jest to stopień wyższy niż dzieło, czyli można powiedzieć – arcydzieło. A Coldplay to nie jest arcydzieło, to po prostu dobra grupa rockowa.
– Dlaczego Metallica sięgnęła akurat po ten nasz rodzimy klasyk?
– Kiedyś w radiu prowadziłem audycję „Studio stereo” z muzyką głównie heavymetalową. Miałem wielu wiernych słuchaczy. Jeden z nich po paru latach wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i osiedlił się w San Francisco płot w płot z jednym z muzyków z Metalliki – Robertem Trujillo. Zaprzyjaźnili się. I kiedy Metallica przygotowywała się do przyjazdu do Polski, zapytali go, który utwór mogliby zagrać, aby ludzie się ucieszyli, że grają coś ich rodzimego. I wtedy on przywołał moje nazwisko.
– Jak pan wspomina relację z Czesławem Niemenem?
– To był mój przyjaciel. To nie jest najważniejsze, ale dzięki temu, że był moim przyjacielem, to mogłem dobrze go poznać i zdobyć o nim pewną wiedzę, którą zawsze chętnie powtarzam. Niemen każdego z nas przewyższał o kilka szczebelków, właściwie we wszystkim: wiedzą, zdolnościami, chęcią nauki i poznawania świata. I wiarą w to, że człowiek jest dobry. Poznałem Niemena i jeździłem z nim przez kilka lat, nie tylko jako przyjaciel, ale czasami też jako konferansjer zespołu Niebiesko-Czarni czy zespołu Akwarele. Towarzyszyłem mu również jako człowiek, który pisze teksty. Jeden z moich pierwszych tekstów zawodowych napisałem dla niego, czyli „Czy wiesz?”.
– Dla Niemena ważną inspiracją był Ray Charles. Jaki miał na niego wpływ?
– Charles nie był rockandrollowcem. Nie bardzo pasował do epoki tego gatunku. Niemen, naśladując go, odchodził od rock and rolla, co zarzucali mu koledzy z Niebiesko-Czarnych, niektórzy też podśmiewali się z niego. Czesiek to widział i słyszał, i czuł, że czegoś mu brakuje. To był czas rock and rolla i wtedy, żeby znaleźć jakieś antidotum, nie powtarzać wiernie tego, co inni robią, stworzył swoją muzykę opartą na czarnym soulu.
– Jak tworzył swoją sztukę?
– Kiedy jechaliśmy autobusem, Czesiek siadał z tyłu i podczas gdy my w pierwszych rzędach żartowaliśmy i wesoło spędzaliśmy czas, on w swojej samotni coś tworzył. Tak powstały piosenki oparte na słowiańskiej melodyce i melizmaty charakterystyczne dla jego wczesnych utworów. Paweł Brodowski z zespołu Akwarele opowiadał mi, że dla nich w zespole niespodzianką było pierwsze wykonanie utworu „Dziwny jest ten świat”, bo Niemen nigdy nie pokazywał na próbach, jak to będzie potężne. Tak powstał „Dziwny jest ten świat”.
– Od 2004 roku wasz „Sen o Warszawie” jest hymnem Legii Warszawa.
– To było dla mnie wielkie wzruszenie i do dziś coś czuję, gdy ludzie wstają i cały stadion śpiewa tę piosenkę. Ten spokojny utwór, który powstał przecież w latach rockandrollowego szaleństwa, do dziś symbolizuje dla legionistów siłę jej drużyny i miłość do Warszawy. To ładna balladowa piosenka, która płynie ponad nami. Trochę o miłości, ale do miasta.
– Pan przez całe życie jest związany z Warszawą. Nigdy nie ciągnęło pana na Zachód?
– Nie. Mimo że żyliśmy w tym socjalistycznym ustroju, gdzie obowiązywało tyle zakazów, nakazów i różnych bzdurnych propozycji na życie, które do nas nie pasowały, ani przez chwilę nie pomyślałem o tym, żeby wyjechać z Polski. Stworzyliśmy sobie tutaj taki własny świat, w którym żyliśmy, doznając wszystkich przyjemności, jak również trudności.
– Drugi pana najbardziej znany utwór – „Gdzie się podziały tamte prywatki” – nawiązuje do tych minionych czasów...
– Pamiętam, jak koledzy z klasy maturalnej powiedzieli do mnie: „Marek, pamiętasz te prywatki, jak przychodziliśmy do ciebie czy do innych, tam gdzie były większe mieszkania, przynosiło się wino pod paltem...”. Więc napisałem to dla moich kolegów szkolnych i koleżanek. Nie sądziłem, że ta piosenka wskoczy tak wysoko.
– Skąd się tego utworu? wzięła popularność
– To prawda, „Prywatki” zrobiły olbrzymią karierę. Tworząc ten utwór, wyszliśmy trochę z innego punktu niż zwykle – chodziło o to, żeby można było przy nim tańczyć. Rysiek (Poznakowski – przyp. aut.) dał takie średnie tempo, wprowadził saksofon. Był okres, kiedy niemal z każdej knajpy, dancingu i studniówki dochodziły mnie dźwięki tej piosenki.
– Co pan obecnie porabia w życiu?
– Ciągle jestem uwiązany do tej starszej muzyki. Nadal piszę teksty. Teraz skończyłem książkę „Gdzie się podziały tamte prywatki”. Jest to opis mojego życia, tego, gdzie byłem i co robiłem, czyli pewne podsumowanie dokonań.