Narodziny Julii
Nowa plotka z Hollywood: Julia Roberts przyszła na świat dzięki pieniądzom Martina Luthera Kinga. Był rok 1967, matka przyszłej aktorki Betty Lou Motes i ojciec Walter Grady Roberts wpadli właśnie w tarapaty finansowe, a tu dziecko w drodze.
O ubezpieczeniach można w Ameryce było wtedy tylko pomarzyć, pieniędzy na szpital nie mieli, poród w domu, z pomocą w najlepszym razie akuszerki, w najgorszym – krewnych, niósł ryzyko dla kobiety i dziecka, więc nic dziwnego, że się go obawiali. Z kłopotu wybawił ich słynny pastor, działacz na rzecz zniesienia dyskryminacji rasowej, wtedy już laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Finansując Betty pobyt w szpitalu, wykazał się wielką szczodrobliwością, bo rodzenie pod okiem lekarza nie było tanie, ale też spłacił w ten sposób dług wdzięczności, jaki zaciągnął wcześniej u rodziców Julii. A dług to kolejna opowieść. Betty – średniej klasy aktorka, i Walter – również niezbyt wzięty aktor oraz pisarz, zarabiali na życie, prowadząc w Atlancie Actors and Writers Workshop, warsztaty sztuki teatralnej i pisarstwa.
Pewnego dnia do szkoły zadzwoniła Coretta Scott King, żona Martina Luthera, z pytaniem, czy nie przyjęliby jej pociech, ponieważ ma problem ze znalezieniem placówki wolnej od rasistowskich uprzedzeń. Betty odparła bez namysłu: – Jasne, przychodźcie. Tak zaczęła się znajomość, a później przyjaźń obu rodzin. Actors and Writers Workshop było placówką jak na tamte czasy niezwykłą, od początku otwartą na Afroamerykanów, dzieci Kingów nie stanowiły precedensu. – Pan Roberts był taki imponujący – wspominała w 2001 roku, w rozmowie z CNN, nieżyjąca już dziś aktorka i producentka Yolanda King, najstarsze dziecko Martina. – Kochałam go, choć trochę mnie onieśmielał. Nauczył mnie wiele, o pracy i po prostu o życiu. Nauczył mnie otwartości, chwytania życia, brania z niego, co najlepsze. Oni byli jak moja rodzina. I wszystkie te czarne i białe dzieciaki dogadywały się bez żadnych problemów. Kłopot ze szkołą mieli za to ludzie z zewnątrz. Pisarz Phillip DePoy, absolwent studia, w jednym ze swoich esejów opisał wydarzenie, którego był zarówno świadkiem, jak i powodem. W szkole Robertsa trwały próby do przedstawienia „Sowa i kotka”. Phillip grał w nim lisa, jego koleżanka – żółwia. Lis i żółw mieli się ku sobie, nie w spektaklu, lecz w rzeczywistości. Pocałowałem dziewczynę i dziesięć metrów dalej buick eksplodował. Siedziałem z tyłu ciężarówki z platformą (...). Byliśmy w Atlancie, był bardzo ładny letni dzień w 1965 roku, a ja miałem 15 lat. Tą dziewczyną była Yolanda King, córka Coretty i Martina Luthera Kinga jr. Ja byłem rasy białej, Yolanda nie. Na tym polegał problem. Nie wiem, kto był właścicielem buicka, ale wiem, kto go wysadził. Pewien mężczyzna, członek Ku Klux Klanu, widział, jak całowałem Yolandę dzień wcześniej na tym samym parkingu.
Dlaczego historia rodziny Robertsów stała się popularna właśnie dzisiaj? A to już sprawa biznesowa. Z okazji premiery filmu „Bilet do raju”, która zbiegła się z 55. urodzinami gwiazdy, Julia Roberts, nieco już zapomniana, musiała na nowo zaistnieć w mediach. I dobrze się stało, że, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów po fachu, zaistniała w sympatyczny – nie w skandaliczny – sposób.