WEJŚCIE DLA ARTYSTÓW Carmen we Wrocławiu
Zaczęło się niespecjalnie elegancko. Przechodzący obok mnie w westybulu obecny dyrektor artystyczny Opery Wrocławskiej nie przystanął i nie przywitał się. Stojąca obok melomanka, widząc to, zapytała, ile razy trzeba być dyrektorem Opery Wrocławskiej (ja byłem aż trzykrotnie), aby dostąpić zaszczytu podania ręki przez byłego barytona i początkującego dyrektora artystycznego na premierze zaplanowanej zresztą jeszcze przez poprzednika.
Inna melomanka natychmiast wzięła mnie w obronę, twierdząc, że ten nonszalancki despekt był pożałowania godną reakcją na moją niegdysiejszą uwagę w „Angorze”, że początkujący dyrektor nie powinien zarabiać miesięcznie aż 63 tys. złotych, zwłaszcza gdy inni artyści nie zarabiają nawet sześciu. Ale ja nie poczułem się tym wszystkim zmartwiony, jako że potem sprawy potoczyły się znakomicie.
Maria Sartova wyreżyserowała spektakl doskonale. Nie stosując jakichkolwiek udziwnień, osiągnęła rezultat, który może być nazwany spektaklem nowoczesnym. Scenograf Damian
Styrna zaprojektował wszystkie cztery akty bez przesadnych detali (plac przed fabryką cygar, tawerna „Lillias Pastii”, obozowisko w górach, wejście na corridę), dając przy tym piękne obrazy malarskie.
Michał Klauza poprowadził orkiestrę, chór i solistów z maestrią, fantazją i precyzją. Reżyserka włożyła wiele trudu i talentu w sceny zespołowe, ansamble solistyczne (świetny kwintet w II akcie), a przede wszystkim w zbudowanie kreacji solistycznych, które w tym spektaklu dominowały na tle interesująco skomponowanej reżyserii.
Partię tytułową śpiewała Monika Ledzion-Porczyńska, tworząc kreację wybitną, zarówno w sensie wokalnym, jak i scenicznym. Towarzyszył jej gruziński tenor Giorgi Sturua o niewielkim jeszcze dorobku repertuarowym, mający – jak napisano w programie – „rozkwitający niczym kwiat tembr głosu herosa”. Niczego takiego – oprócz scenicznego sztywniactwa – się nie dopatrzyłem, licząc na przyszłe debiuty polskich solistów w tej roli.
Blado i niezręcznie w roli Escamilla wypadł Jerzy Butryn, uczestnik programu Opera Młodych (cóż to takiego?). W tej partii wokalnie najlepiej prezentują się basy – barytony, a Butryn dysponuje tylko wysokim barytonem, na razie lirycznym. Został więc obsadzony niefortunnie przez jakże wokalistycznego dyrektora.
Natychmiast zachwycił mnie jako Zuniga Paweł Horodyski, bas pochodzący z Olsztyna, obecnie we Wrocławiu studiujący jeszcze w klasie prof. Bogdana Makala, więc wokalnie nic mu nie grozi, zwłaszcza że jest uczestnikiem programu Opera Młodych (co to takiego?).
Podobali mi się Łukasz Rosiak jako Moralès, Hanna Sosnowska-Bill jako Frasquita, mniej Barbara Bagińska jako Mercédès (proszę schudnąć!), Szymon Raczkowski (Dancaïre) i Aleksander Zuchowicz (Remendado).
Pochwały należą się chórowi, gdzie pełno urodziwych młodych śpiewaczek i dobrze wyglądających kawalerów, oraz uroczym dzieciakom śpiewającym w I akcie scenę zmiany warty, którą w dawnych spektaklach na tej scenie wykonywały przebrane za dzieci chórzystki przywiezione tuż po wojnie z Opery Lwowskiej. W takiej inscenizacji przed półwiekiem debiutowała dzisiejsza reżyserka Maria Sartova, śpiewająca wówczas partię Micaëli.
Gdy na obecnej premierze pojawiła się w tej roli Gabriela Legun i wydobyła pierwsze dźwięki, doznałem błyskawicznego déjà vu, jakbym oglądał i słuchał Sartovą sprzed lat 50, tak doskonałe było fizyczne i wokalne podobieństwo. Kim jest ta pięknogłosa Gabriela Legun? Podobna jednocześnie do Sartovej (wyglądającej ciągle tak samo, jak w epoce wczesnego Gomułki) oraz widzianej niedawno przeze mnie w Operze Śląskiej świetnej śpiewaczki lirycznej o nazwisku Gołaszewska. W programie zaznaczono tylko, że jest również uczestniczką akcji Opera Młodych (cóż to takiego?).
Na zakończenie moich refleksji po spektaklu Carmen w Operze Wrocławskiej słowa zachwytu nad wyremontowanym gmachem, a zwłaszcza wnętrzami jego starożytnej siedziby (1841 r.), gdzie wciąż unosi się duch Ewy Michnik, która pobiła tu rekord trwania na stanowisku dyrektora, kierując tym Teatrem przez 21 lat. Przed nią czyniłem to trzykrotnie, ale każdorazowo tylko po trzy sezony. Wspominam to z sentymentem, pełnym podziwu i respektu dla osiągnięć rówieśnej mi koleżanki. Patrząc na Jej dorobek, bogatą przeszłość tego Teatru, w którym Toski, Traviaty i Carmeny grane były wielokrotnie i z dużymi sukcesami na miarę swoich czasów, zastanawiam się, czy obecnie Opera Wrocławska dostała się w dobre ręce?