Non possumus
Kiedy sięgam pamięcią do połowy lat siedemdziesiątych minionego wieku, czasu mojej decyzji o związaniu przyszłości z kapłaństwem, polski Kościół był w głębokiej opozycji do ówczesnej, socjalistycznej władzy. Musiał się borykać z absurdalnymi i złośliwymi posunięciami świeckich decydentów, którzy uprzykrzali życie nie tylko wiernym, lecz także duchowym przewodnikom.
Paradoksalnie jednak ten okres był dla Kościoła czasem stabilnego trwania dzięki wielkim przedstawicielom naszego Episkopatu z kardynałem Wyszyńskim na czele. Historia zapamięta go jako niezłomnego strażnika niezależności tej instytucji, który nigdy nie godził się na jakiekolwiek kompromisy z jego wrogami.
W tym miejscu warto także przywołać hierarchę z południowej diecezji, biskupa Tokarczuka, który wykorzystywał chęć i upór wiernych w budowie kościołów. Świątynie powstawały niczym grzyby po deszczu, co przy powszechnej obstrukcji lokalnych władz w udzielaniu pozwoleń na stawianie sakralnych budynków było ewenementem. Za cichym przyzwoleniem diecezjalnego szefa parafianie posługiwali się chytrym podstępem, stawiając niby budynek mający w przyszłości pełnić funkcje mieszkalne, a po ukończeniu inwestycji prywatni właściciele w formie darowizny przekazywali je na cele sakralne. Tworzenie wówczas nowych jednostek parafialnych nie miałoby sensu, gdyby brakowało kapłanów do administrowania nimi, ale diecezja nie miała z tym problemów, bo w tamtym czasie kandydaci do służby ołtarza zapełniali po brzegi seminaryjne mury.
Pozostając przy historii polskiego Kościoła, nie sposób pominąć chyba ostatniego z wielkich hierarchów, bezpośredniego następcy Prymasa Tysiąclecia, kardynała Glempa. Czas jego przewodniczenia naszemu Kościołowi przypadł chyba na najtrudniejszy okres końca stanu wojennego, który socjalistycznym władzom zwyczajnie nie wyszedł, bo nie udało im się sprowokować narodu do siłowego rozwiązania politycznego kryzysu. To w prosty sposób doprowadziło do kolejnej prowokacji, której ofiarą stał się kapelan „Solidarności” ksiądz Popiełuszko. Jego bestialska śmierć miała spowodować wzniecenie niepokojów społecznych, których zakończenie doprowadziłoby ostatecznie do siłowego spacyfikowania nie tylko wzburzonych Polaków, lecz także do zmarginalizowania naszego Kościoła – głównego wroga reżimu.
Pewnie sprawy mogłyby się potoczyć według najczarniejszego scenariusza, gdyby nie Prymas Glemp, tonujący wzburzenie rodaków. To nie był łatwy czas dla Kardynała, bo wiele osób przez lata miało mu za złe, że wtedy nie poprowadził rodaków do konfrontacji z siłami zła. Historia jednak pokazała, że się nie mylił i uchronił naród przed tragedią.
No i doszliśmy do przełomu w relacjach Kościoła z władzami, kiedy nastał czas po obaleniu systemu w początku lat 90. Kościół od tego czasu nie tylko mógł napawać się wolnością, lecz także pełnymi garściami (dzięki podpisanej umowie konkordatowej) czerpać korzyści z nowego układu: do szkół powróciła nauka religii, a biskupi i nawet szeregowi kapłani stali się honorowymi uczestnikami świeckich uroczystości.
Od ponad trzydziestu lat mamy jednak do czynienia ze swoistym paradoksem. Kościół trwa w przyjaźni z tronem, ale chyba nie do końca mu służy ta sytuacja, czego dowodem jest ciągle pogarszająca się kondycja wiary, którą nie do końca można tłumaczyć laicyzacją.
„Rzeczy Bożych na ołtarzu cesarza nam składać nie wolno – Non possumus!”. Te słowa Prymasa Wyszyńskiego definiują wszystko, choć wypowiedział je w 1953 roku do komunistycznej władzy, ich aktualność winna determinować postępowanie Kościoła także i dziś. Szkoda, że nie ma już tak wielkich ludzi w gronie naszych pasterzy.