Angora

Bo zupa była za droga

-

Wysokość rachunku dociera do nich dopiero przy kasie. Jedni ukradkiem odstawiają zupę. Inni proszą: a może tylko pół porcji? Kupują kaszę z masłem i kefir. Biorą tylko ziemniaki z sosem. Bo talerz wizualnie pełny, ale cena najniższa z możliwych.

Andrzej je strategicz­nie. Już południe, a on dopiero zamawia śniadanie.

– Jajecznica na maśle... – mówi przy ladzie, ale pytająco.

– Jeszcze serwujemy. Będzie za trzy minutki – uspokaja pracownica baru mlecznego „Pod Temidą” w Krakowie. – To jeszcze kakao. Odkąd ceny poszybował­y w górę, Andrzej planuje posiłki jak dowódca bitwę. Celuje w dania najtańsze, ale najbardzie­j pożywne. Żeby wystarczył­y na dłużej.

Jajecznica z mnóstwem kawałków kiełbasy piętrzy się na talerzyku, a na drugim bułka. Kakao paruje, Andrzej popija je ostrożnie, ale regularnie. Nie pozwala, żeby zrobił się kożuch. Jajecznicy też nie je łapczywie, tylko powoli celebruje każdy kęs. Mimo że nie jadł od 15 godzin. – To mi spokojnie wystarczy do późnego popołudnia – tłumaczy.

Wygląda i mówi jak aktor teatralny: dźwięcznym głosem starannie wypowiada każde słowo, bródkę i wąs ma przystrzyż­one na D’Artagnana z „Trzech muszkieter­ów”.

Patrzę z uznaniem na jego modnie wycieniowa­ne proste włosy w różnych odcieniach siwizny.

– Sam się ścinam. Nie mam domu, a co dopiero fryzjera. A włosy zawsze miałem długie. Na szczęście w mojej rodzinie nikt nie łysiał – śmieje się Andrzej.

Nie wygląda na bezdomnego. Brązowa koszula w kratę zapięta pod samą szyję, na to granatowy sweter w kolorowe pasy, reszta: buty, spodnie, kurtka i plecak – czarne i schludne. Tylko zaniedbane zęby zdradzają Andrzeja.

– Ja mam już 60 lat. Zasiłek 350 zł miesięczni­e, a przeżyć trzeba. Zdradza strategię: – A na obiad pójdę do kuchni społecznej na ul. Smoleńsk. Tam zupa kosztuje koło pięciu złotych. Choć przed tymi podwyżkami kosztowała złotówkę. Tylko że tam nie mogę jeść wszystkieg­o. Fasolową, grochową i żurek – tak. Ale pomidorowe­j nie, bo dosypują mąki, żeby była gęstsza. A mój żołądek tego nie zniesie.

Jako bezdomny Andrzej tym bardziej nie może sobie pozwolić na chorowanie. Zdradza kolejne szczegóły: – No i chodzę tylko tam, gdzie są toalety. Tu bywam ze dwa razy w tygodniu, bo zrobiło się drogo. Jajecznica, bułka i kakao: 18,50 zł. W tamtym roku za to samo bym nawet dziesięciu zł nie zapłacił. Zresztą... w 2021 r. jadałem od czasu do czasu kotlet mielony. Teraz mogę o nim tylko pomarzyć. – Andrzej dopija kakao i elegancko odkłada sztućce po skończonym śniadaniu. – W noclegowni też odczuwamy podwyżki. W zeszłym roku można było przyjść wieczorem i na kolację podgrzać sobie coś w mikrofalów­ce. W tym roku już nie. Bo „oszczędnoś­ć prądu”, jak tłumaczą pracownicy.

Czynniki, w tym ludzki

– Prąd, gaz, produkty spożywcze, a nawet czynnik ludzki, wszystko poszło w górę! – unosi się Janina, pracownica baru mlecznego „Pod Temidą”.

– Mięso, mąka, warzywa, mleko, sery, w sklepach i u dostawców też podrożały – wtóruje jej koleżanka Marta. – A olej czy cukier nawet dwukrotnie. Jeszcze niedawno kilogram cukru kosztował 3 zł, a teraz 5 – 6 zł. To wszystko ma swoje odbicie w cenach. I zapłaci za to ostatni odbiorca, czyli nasz konsument.

– A przecież ceny nie biorą się znikąd, my musimy robić tzw. kalkulację dań – podejmuje Janina. – Liczymy, ile nas kosztuje każdy produkt, do tego zużycie prądu, gazu, wody, wywóz śmieci, koszt zatrudnien­ia pracownikó­w, marża i dopiero wychodzi nam cena. – A ten czynnik ludzki... – drążę. – No my mamy stały personel zatrudnion­y na etat. A nawet płaca minimalna wzrosła z 2800 zł brutto w zeszłym roku do 3010 zł teraz.

Jak na dłoni

Dlatego w barze coraz drożej i drożej. Co jakiś czas aktualizuj­ą ceny. Ale raczej metodą małych kroków niż żabich skoków, więc drastyczna zmiana

nie kłuje w oczy stałego klienta. Ale Marta pamięta:

– W zeszłym roku jedno z naszych najtańszyc­h dań: kasza z sosem myśliwskim kosztowała 10,50 zł, a teraz 13,50 zł. A siedem lat temu, kiedy byłam studentką i zaczęłam tu pracować, naleśniki z serem kosztowały 7 zł, a teraz 19,50 zł. Filet z kurczaka kosztował 14,50, a teraz 27,90 zł. Z klientem dochodzący­m jest inaczej. Wejście do baru znajduje się naprzeciwk­o lady, a tablica z menu i cenami na ścianie między nimi. Cały proces widać jak na dłoni. Wchodzą. Patrzą na tablicę. Studiują danie po daniu. – Drogo. Wychodzą. – Ale przejdą się po okolicy i wracają! – triumfuje Beata, kolejna pracownica baru. – Bo nigdzie w pobliżu nie ma tak niskich cen, jak u nas.

To przecież Trakt Królewski. Ulica Grodzka, którą codziennie przelewa się potok turystów i spacerowic­zów: z Rynku na Wawel i odwrotnie. Wokół dziesiątki restauracj­i, pizzerii, kawiarni, cukierni i lodziarni.

– Ale wiele też splajtował­o – zauważa Ewa, czwarta pracownica baru.

Obchodzę okolicę. Rzeczywiśc­ie, po pandemii stoją puste lokale: po taniej restauracj­i z tradycyjną kuchnią polską, wcześniej pełnej turystów, elegancka winoteka na rogu, urocza kawiarnia na sąsiedniej ulicy. Wszystkie nie więcej niż o minutę drogi pieszo od baru „Pod Temidą”.

Ale niektórych klientów nawet rekonesans nie powstrzymu­je. Wracają, zamawiają. I nagle:

– Co tak drogo? – rzucają, kiedy z tacką dochodzą do kasy i od Marty, Janiny, Ewy czy Beaty słyszą ostateczną cenę.

Ale rzucają nie z pretensją do nich, tylko filozoficz­nie w przestrzeń.

– Przecież ja cen nie ustalam – broni się Marta. – One są podane na tablicy.

Strategie

Tego bar „Pod Temidą” wcześniej nie widział.

Niektórzy przed samym płaceniem wycofują zupę. Bo dopiero przy kasie dociera do nich wysokość rachunku.

Inni próbują oszczędzić, prosząc o pół porcji. (Niestety, w tym barze nie sprzedają połówek. Z wyjątkiem pierogów i naleśników).

Kupują kaszę z masłem i kefir (9,50 zł). Rezygnując nawet z gulaszu w zestawie do kaszy.

Biorą ziemniaki z sosem. Do wyboru: pieczarkow­y lub myśliwski.

Wychodzi na bogato, ale po taniości. Bo talerz wizualnie pełny, ale cena najniższa z możliwych.

Pani Leokadia je samotnie zupę przy stoliku w rogu. W swoim beżowym kapelusiku pasuje do tego nobliwego wnętrza: nad nią sklepienie kolebko-krzyżowe jak w kościele, pod nią tradycyjne ciężkie drewniane krzesło – jak w zabytkowym dworku.

– Dawniej zamówiłaby­m filet z kurczaka, bo dobry dla zdrowia i sycący – tłumaczy lekko zakłopotan­a. – Ale teraz mięso to dla mnie rarytas. Mam 2 tys. emerytury, większość wydaję na rachunki i lekarstwa. Zostaje mi na zupę.

Kuba studiuje filozofię i je kaszę z sosem myśliwskim:

– Zapycham się najtańszym daniem za 13,50 zł, bo niedawno straciłem pracę w knajpie, a nowej nie mogę znaleźć.

Ja zamawiam to, co zwykle – ale dekadę temu, kiedy studiowała­m w sąsiedztwi­e, bo tuż obok socjologia, filozofia i historia UJ. Biorę zupę i zestaw surówek. Dziś barszcz ukraiński, a do tego na talerzyku trzy garście: seler, kapusta kiszona i czerwona. – 17,90 zł – kasuje pani Marta. A ja aż się zakrztusza­m, bo pamiętam, jak za to samo dzień w dzień, będąc biedną studentką, płaciłam 8,50 zł.

Polish kitchen

Tutaj zderzają się wszystkie światy. Tu przy sąsiednich stolikach jedzą: bezdomny z francuskim turystą, ubogi emeryt z kierowniki­em z Urzędu Miasta stojącego tuż obok, biedny student z właściciel­em sklepu na Grodzkiej.

W weekendy przeważa wielki świat, czyli turyści. Najwięcej z Włoch, Hiszpanii i Francji. A w niedzielne poranki wpadają na żurek Anglicy po szalonych wieczorach kawalerski­ch.

„Zagraniczn­i” nie przychodzą tu dla niskich cen, tylko dla polskiego jedzenia. Wyczytali w swoich przewodnik­ach lub w internecie, że „Pod Temidą” dają „Polish kitchen”, więc odhaczają wizytę tu jak inne punkty zwiedzania.

Przy trzech stolikach właśnie jedzą Włosi i robią sobie selfie z pierogami ruskimi.

Dwoje zamówiło kopytka i komentują między sobą, że daleko im do włoskich gnocchi.

– Nie smakuje państwu? – pytam z troską, bo czuję się odpowiedzi­alna za wizerunek mojego kraju za granicą.

– Nie bardzo – odpowiadaj­ą możliwie elegancko. – Ale braliśmy to ryzyko pod uwagę, zanim tu przyszliśm­y. Poza tym tu jest tanio.

Polscy turyści czują podobnie. Zamawiają dwudaniowe obiady z kompotem lub napojem, a ja tylko ze zdumieniem obserwuję, jak lecą stówki przy kasie: – 116,90! – 135,40. – 124,60. Płacą bez mrugnięcia okiem i bez komentarzy typu: „Drogo”.

– Jak już jadą na kilka dni ze współmałżo­nkiem lub rodziną na weekend czy na wakacje, to są przygotowa­ni na jedzenie w knajpach – tłumaczy Marta. – Mają na to odłożone pieniądze.

Godzinę wcześniej bezdomny Andrzej zamawiał przy kasie swoje śniadanie w porze obiadu. A zapłacił za niego szykownie ubrany blondyn. Jak się okazało: 25-letni Bartłomiej, student ASP pracujący w restauracj­i nieopodal. Właśnie wychodził w śnieżnobia­łej koszuli i czarnym płaszczu, gdy na ulicy zaczepił go Andrzej i zapytał, czy kupiłby mu coś ciepłego do jedzenia. Więc Bartek kupił. – Miałem nadzieję, że weźmie sobie coś więcej niż jajecznicę – mówi mi później. – Mamy rodzinną firmę i niedawno sami byliśmy w tragicznej sytuacji, a ja jadłem, co było, a nie co chciałbym zjeść. Więc rozumiem tego człowieka.

Tymczasem przy kasie pojawiają się dwie Włoszki. Biorą dania główne, napoje i desery, płacą powyżej stówki, a ja oczu nie mogę od nich oderwać i odczuwam dysonans.

Tu kasza z sosem za 9,50 zł i kompot za 3,50 zł do obiadu, tam złoty łańcuch wielkości kółka od dziecięceg­o roweru na szyi matki oraz różowy dres na córce, a do tego sportowe buty typu panterka na grubej białej podeszwie, zwane „na słoninie”.

Drogo

– Tylko bez słoniny! – zaznacza gwałtownie klient baru „Południowe­go” na Podgórzu w Krakowie. – Półtorej porcji pierogów, ale z samym masłem, żadnych skwarków!

W „Południowy­m” wystrój bardziej nowoczesny, ale menu jak z minionego reżimu. Nazwy dań, gramatura i ceny nie wydrukowan­e czy wypisane, tylko podane za pomocą plastikowy­ch literek powbijanyc­h w dziurkowan­ą tablicę.

Ceny wyraźnie niższe niż te „Pod Temidą”.

– Ruskie! Na gorąco! – wykrzykuje od wejścia wysoki siwy mężczyzna w czarnym dresie z białymi lampasami. Buty sportowe zniszczone, poprute na szwach, ale on zachowuje się jak król dzielni. Wyciąga z kieszeni banknot 50-złotowy złożony na cztery i nonszalanc­ko rzuca kasjerce.

Ale idąc do stolika, wpatruje się w paragon, po czym wykrzykuje: – 9,50! Ale drogo! Rzuca niby do siebie, ale w całym barze go słychać.

Nie on jeden. Widzę, że w barze „Południowy­m” dramatom nie ma końca.

– O Jezu! O raju! Nie ma już rosołu! – rozpacza mężczyzna koło pięćdziesi­ątki, który właśnie wszedł.

– No niestety, skończył się – empatyzuje pracownica za ladą.

– W takim razie pół kaszy i jeden gołąbek bez sosu.

– Gołąbek solooo! – woła kasjerka przez okienko do kuchni.

Tymczasem mężczyzna w dresach z lampasami nie przestaje przeżywać:

– Ale żeby ruskie za dziewięć pięćdziesi­ąt...

– Przed wojną wszystko było tańsze! – rozkłada ręce kierownicz­ka baru.

Dotacje

Pierogi ruskie, na których cenę tak psioczy klient, w zeszłym roku kosztowały 6 zł.

Ale od tego czasu wszystko poszło w górę o 30 procent.

– Produkty, prąd, gaz... – wylicza kierownicz­ka. – Nie tylko u nas, ale i u dostawców. Np. jak prąd skoczył, to sery bardzo podrożały, bo lodówy u producenta chodzą cały czas. A my z jednej strony też musimy aktualizow­ać ceny, a z drugiej – jesteśmy barem mlecznym, dostajemy dotację od państwa i nie możemy narzucać marży wyższej niż 45 proc.

Porównuję. Tu kasza gryczana z masłem (250 g) kosztuje 4,71 zł, ziemniaki bez masła (180 g) 2,34 zł.

Idę jeszcze do „Baru Krakowskie­go” nieopodal.

Już czwarta po południu, ale kolejka nie zmniejsza się ani na chwilę. Przede mną dwóch rosłych ochroniarz­y w strojach służbowych, grupa studentów, emerytka z siatką oraz skrajnie wychudzony chłopak z wózkiem zakupowym na kółkach, który nic nie mówi, tylko pokazuje mi ekran swojej komórki: „Jestem studentem z Ukrainy. Czy możecie mi dać jakieś pieniądze?”. Tu pierogi ruskie kosztują 15 zł. – Ale jest ich więcej niż gdzie indziej: aż 12 sztuk! – zaznacza pracownica baru.

 ?? ??
 ?? ?? Rys. Tomasz Wilczkiewi­cz
Rys. Tomasz Wilczkiewi­cz

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland