Książki i pieniądze
Od czasu do czasu spotykam młodszych i starszych autorów, którzy pytają mnie, jak zaistnieć w literaturze, co zrobić, aby być czytanym i cenionym, a w dodatku popularnym pisarzem. Czy to już wszystko? Ach, wcale nie. Bo mam wrażenie, że przynajmniej w ostatnich latach artysta chce być nie tylko kochany, ale i dobrze opłacany.
Może to i dobrze, że przestaliśmy się wstydzić i za swoją solidnie wykonaną pracę oczekujemy godziwej zapłaty. Dawniej prozaik piszący dla pieniędzy uważany był za rzemieślnika, literata drugiej kategorii, niezbyt utalentowanego groszoroba. Poeta często przyjmował ze zrozumieniem liche wynagrodzenie, łatając dziury w domowym budżecie recenzjami, produkcją kabaretową, niekiedy tekstami piosenek. Dziś nikt (albo prawie nikt) nie chce zadawać się z biedą, bo niedostatek to nic przyjemnego. A co gorsza czytelnik, który dowiaduje się, że jego idol nie jeździ luksusowym samochodem, nie jada w najlepszych restauracjach i mieszka byle jak, nabiera zrozumiałej nieufności. Czy to naprawdę dobry pisarz, skoro ominęły go lukratywne nagrody, a jego książki sprzedają się słabo i nie są w ogóle przekładane?
Znałem pewnego biznesmena, który twierdził, że swój kosmiczny majątek zawdzięcza wyłącznie pracowitości. Układając się każdego ranka przed telewizorem monstrualnych rozmiarów, by obejrzeć kolejny odcinek ulubionego serialu, powtarzał zawsze, że biedniejsi od niego to wyłącznie ludzie dotknięci chronicznym lenistwem. Ile jest słuszności w tych stwierdzeniach, oceńcie sami. Z pisarzami jest naprawdę podobnie.
Tytuły niewywołujące emocji
Kto mi nie wierzy, powinien odbyć wycieczkę do biblioteki mojego instytutu. Od niepamiętnych czasów układano tam „pod lustrem” niepotrzebne tomy. Koledzy przynosili dublety albo książki, które ich rozczarowały, albo pozycje, które uznali za niepotrzebne w domowej kolekcji. Kiedyś książek takich leżało kilka albo kilkanaście. Dziś nie mieszczą się na dwóch półkach, czasem trafiają na korytarz, ale z całą pewnością nigdy nie są rozchwytywane, a nawet nie budzą wielkiego zainteresowania.
Mnóstwo nazwisk słabo znanych i w ogóle nieznanych, jeszcze więcej tytułów, które nie wywołują, niestety, żadnych emocji. Dla mnie jest to widok równie przygnębiający jak cmentarz pełen zaniedbanych nagrobków. Bo przecież za każdym z wydanych tomów kryje się niespełniona nadzieja. Miały być początkiem kariery, może nawet sławy, może znaczących pieniędzy, a stały się przykrym świadectwem klęski.
Czy są to książki złe, grafomańskie, wtórne, epigońskie? Niekoniecznie. Przede wszystkim – nie uwierzycie mi chyba, ale wiem, co mówię – są to książki, których poza autorem, ewentualnie korektorem czy redaktorem, nikt jeszcze nie przeczytał. I co gorsza, nikt chyba już nie przeczyta, nawet jeśli uda się je włączyć do bibliotecznych zbiorów, co instytucje państwowe robią dziś niechętnie – ograniczone brakiem funduszy i przestrzenią, w której trudno wszystko zmieścić.
Ten smutny widok daje do myślenia i może skłaniać do refleksji, że piszących jest za dużo, a czytających za mało. Może być również argumentem dla sceptyków, którzy uważają, że obecnie książki wydaje się za szybko i za łatwo, więc ich poziom pozostawia wiele do życzenia. Są to stereotypy w jakimś stopniu prawdziwe, lecz ogólnie rzecz biorąc, raczej problematyczne.
No bo z jednej strony nie będziemy ani piętnować, ani tym bardziej karać tych, co od czytania wolą grillowanie, surfing i permanentny odpoczynek. A wolność wydawania wszystkiego, co napiszemy, bez oglądania się na recenzentów i cenzorów, też ma swoje uroki. Urzędowe zakazy i nakazy, a nawet dotacje (zwykle niezbyt szczodre) niczego tu nie zmienią. Postarajmy się zatem spojrzeć na problem nieco inaczej.
Co decyduje o zarobkach pisarzy?
Przede wszystkim nie jest prawdą, że najlepiej zarabiają najwybitniejsi i że kiedykolwiek w przeszłości tak było. Pomijając już oczywisty fakt, że nie wiadomo dokładnie, komu przyznać najwyższą rangę, bo czytelnicze gusta są rozmaite i nie istnieją jednolite kryteria oceny. Czy liczą się nakłady, a może tłumaczenia na obce języki, a może tak dziś cenione nagrody? A może liczba udzielonych wywiadów, systematyczna obecność w telewizji i udział w życiu publicznym? Albo skandale, które przyciągają uwagę dziennikarzy? Albo przychylne opinie krytyków, którzy czasem ocenianą książkę przeczytali, a czasem tylko przejrzeli.
Tak czy inaczej, na czele znajdują się głównie ci, co – jak mówi poeta – za sławą potrafią się uwijać. Umiejętność wprost bezcenna, choć na pewno nie gwarantująca miejsca w historii literatury za pół wieku, a może i za kilka lat...
Dawniej też różnie bywało. Pomijam epokę rękopisów i najwcześniejszych druków. Nie będę zaglądał na dwory królewskie i arystokratyczne, gdy nie brakowało szczodrych mecenasów (ach, te fortuny mierzone liczbą posiadanych wsi albo worków złota...). Przejdę od razu do wieku XIX, epoki triumfu książki i rynku czytelniczego, gdy zaczął się kształtować istniejący do niedawna system produkcji i dystrybucji. Już wówczas łatwo było zauważyć, że większość mistrzów sztuki słowa nie umie sobie radzić z pieniędzmi. Ci, co wyszli z biedy, często dopiero u progu starości zaczynali żyć mniej więcej godziwie, wcale nie luksusowo. A znów bogaci i najbogatsi jakże często tracili swoje majątki, bo wiadomo nie od dziś, że artysta żyje z głową w chmurach, a do wspaniałych interesów zupełnie nie ma serca – przykład Balzaka trwoniącego fortunę świadczy o tym najlepiej.
Pisarzom nie sprzyjały nigdy historyczne kataklizmy: płonęły zamki i pałace, popadały w ruinę dworki, w cudze ręce przechodziły mieszczańskie kamienice. Trudno też ukryć, że największych twórców dosyć regularnie po prostu okradano. Socjolog Norbert Elias przekonuje, że już w czasach Mozarta niezależny artysta, który pragnął ograniczyć rolę mecenasa i odnieść swą sztuką sukces na wolnym rynku, miał niezwykle ciężkie życie.
W nienormalnych warunkach, na emigracji, Słowacki wiązał jakoś koniec z końcem, a znacznie gorzej powodziło się Norwidowi. Mickiewicz miał wiele szczęścia, że trafił na Józefa Zawadzkiego – człowieka zacnego i poczciwego, który przełamał
początkową nieufność i otworzył rynek księgarski dla najwcześniejszych entuzjastów polskiego romantyzmu.
Krajowa publiczność wolała powieściopisarzy – Kraszewski zarabiał na tyle dobrze, że budziło to kontrowersje. Bo może autor nie powinien brać w ogóle pieniędzy, skoro literatura to służba narodowa, wolontariat, a mówiąc ściślej – ofiara, poświęcenie, patriotyczny gest... Sienkiewiczowi płacono zawsze więcej niż Orzeszkowej czy Prusowi, a w Rosji Turgieniew zarabiał lepiej niż Dostojewski. Pisarz ceniony nie zawsze zdobywał popularność, a najbardziej poczytni niekoniecznie mogli się pochwalić najwyższymi dochodami.
Pirackie edycje
Jakkolwiek w wieku XX wprowadzono wiele regulacji prawnych dotyczących rynku księgarskiego, nie zlikwidowano nadużyć. Honoraria nie zawsze i nie wszędzie zależały od wysokości nakładów czy liczby tłumaczeń; niektóre państwa wręcz tolerowały, a nawet popierały pirackie edycje poczytnych dzieł.
Poeta Rainer Maria Rilke należał do szczęśliwych wyjątków, ale już James Joyce cierpiał przez całe życie na brak pieniędzy, a sytuacji nie zmienił nawet Ulisses, uznany ostatecznie za największe arcydzieło powieściowe. Mało kto mógł cały swój czas poświęcić pracy pisarskiej. Bruno Schulz zatrudnił się w szkole, Franz Kafka w urzędzie, Thomas Eliot w wydawnictwie. Witold Gombrowicz, który do najzamożniejszych nie należał, podyktował tuż przed śmiercią artykuł Pisarz i pieniądze. Bronił w nim prywatności i autonomii sztuki, heroicznie przekonywał, że „pieniądze to rzecz drugorzędna”, która nie ma „nic wspólnego z prawdziwą literaturą, z literaturą ducha”.
Nie mam wątpliwości, że pieniądze – zwłaszcza w dzisiejszym świecie – stanowią ogromną pokusę dla każdego twórcy rozdartego między pragnieniem zachowania niezależności a potrzebą zdobycia odpowiedniego miejsca w społeczeństwie. Byłoby wielką naiwnością sądzić, że dzięki umiejętności tworzenia zajmujących fabuł, wnikliwej obserwacji czy zaletom stylu można dorobić się majątku w taki sam sposób jak potrafią to czynić ludzie interesu, przedsiębiorcy czy finansiści. A co z poezją, która bywa dziełem erudytów albo ignorantów, ale czytana jest coraz rzadziej? O mniej popularnych gatunkach już nawet nie wspomnę, bo czytelnicy dramatów i esejów zawsze stanowili margines.
Prawie ćwierć wieku temu, niemal dokładnie na pożegnanie minionego stulecia, ukazała się obszerna powieść Roberta Bolaña, Dzicy detektywi, której bohaterami są adepci sztuki słowa. Współczesny Meksyk nie jest może wymarzonym królestwem poezji, ale jeśli ktoś umie szukać, może dojść do wniosku, że wszędzie rozkwitają wiersze i poematy, ukazują się antologie i periodyki, w kawiarniach i na ulicach spotykają się spragnieni sławy autorzy. Młodym awangardowym poetom nikt nie zapewnia stypendiów ani nie proponuje publikacji, nie otrzymują nawet zaproszeń na promocje i wieczory autorskie. Właściwie wszystko muszą stworzyć sami – dzięki własnej pomysłowości i przedsiębiorczości. Kradną nawet książki z antykwariatów, o ile właśnie brakuje im pieniędzy na wymarzoną lekturę!
Mała szansa, że będą kiedykolwiek czytani, że ich szczuplutkie tomiki pojawią się w księgarniach, że sięgną po prestiżowe nagrody literackie. A jednak nie rezygnują. Tworzą, lecz przede wszystkim starają się zainteresować swoją liryką rówieśników, kandydatów na krytyków albo całkiem przypadkowych słuchaczy i czytelników. Czy to łatwiejsze w olbrzymim kraju i wielomilionowym mieście? Raczej wątpię. Czy się to uda? Chyba wszystko zależy od oczekiwań, nadziei, marzeń, wewnętrznej potrzeby.
Komercja i utwory wybitne
Myślę, że żyjemy w czasach, gdy coraz trudniej będzie pogodzić dwie wykluczające się tendencje, dwa przeciwstawne nurty.
Z jednej strony – literatura komercyjna, która ma może więcej wspólnego z produkcją niż tworzeniem. Autorzy powieści sensacyjnych czy romansów, ale także „projektów użytkowych” w rodzaju plotkarskich biografii celebrytów, książek kucharskich, przewodników turystycznych i rozmaitych poradników, nie mogą sobie pozwolić na rynkową klęskę. Dbają o nich agencje reklamowe i działy promocji, sprzyjają im media, w których rządzi prawo liczby.
Z drugiej strony są ci, o których być może nigdy nie usłyszycie, twórcy interesujących czy nawet wybitnych utworów, oryginalni, niezależni, ambitni, chociaż w dzisiejszym świecie zwykle skazani na porażkę. Powinni im towarzyszyć krytycy, których nie ma. Powinni pisać o nich recenzenci, tylko że coraz rzadziej umiemy odróżnić samodzielną interpretację od tekstu reklamowego.
Zarysowałem bardzo ostro dwa bieguny, dwie możliwości i dwa wybory: książkę komercyjną i książkę – dzieło sztuki. Powiecie, że w praktyce dzieląca je granica nie jest tak wyraźna. Zdarzają się przecież mistrzowie prozy, a nawet poezji, których dzieła osiągają wysokie nakłady i są chętnie czytane. Nie zaprzeczę, ale są to raczej przypadki dość odosobnione, gdy autorzy, wydawcy, ludzie mediów i reklamy zawierają coś w rodzaju przelotnego sojuszu.
Obawiam się, że sięgając po pióro, musimy dziś dokonać niełatwego wyboru i z czegoś (a może nawet prawie ze wszystkiego!) jednak zrezygnować. Uznajmy, że pisanie nie zapewni nam kariery, pieniędzy, sławy. Bo może przeczyta nas tysiąc, może sto, a może tylko dziesięć osób? Jeśli jeden czytelnik nam wystarczy, warto brnąć dalej...
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.