Zawsze chciałem latać
Rozmowa z DAWIDEM KUBACKIM – brązowym medalistą olimpijskim, mistrzem świata w skokach narciarskich
– Świetnie rozpocząłeś w Wiśle. Dwa zwycięstwa w kapitalnym stylu!
– Budujące wydarzenie. Po zwycięstwie w kwalifikacjach zostałem myślami i... nogami na ziemi. Trzeba było mocno zapracować, nie rozkojarzyłem się. W moich skokach była właściwa energia, spora swoboda, choć jeszcze nie były perfekcyjne.
– Nietypowe rozpoczęcie sezonu.
– Lodowe tory i lądowanie na igelicie to nie jest nowość dla nas. Dwa lata temu mistrzostwa Polski odbywały się w takiej formule. Jasne, że skoki narciarskie to dyscyplina zimowa i dla wielu dziwnie wygląda, jak lądujemy na igelicie, a kończymy skok na trawiastym wybiegu. Zaśnieżenie skoczni w takich nietypowych o tej porze warunkach atmosferycznych byłoby niewykonalne.
– Zastałem cię po treningu, a przed obiadem.
– Żona przygotowała żeberka. Skoczek może jeść wszystko, oczywiście w odpowiednich ilościach. Oficjalnie mam 175 centymetrów wzrostu, ważę w granicach 61 kilogramów. Prawidłowa waga podczas zawodów wynosi minimum 62,4 kg. Wliczony jest mój strój, kombinezon, bielizna, skarpetki, dozwolona jest również kamizelka startowa. Przepis jasno określa, przy jakim wzroście i przy jakiej długości nart muszę mieć właściwą wagę ciała. Moje narty mierzą dwa i pół metra. Mogę ważyć mniej, ale wtedy muszę mieć krótsze narty. Skoczkowie balansują wagowo na granicy dopuszczalności, dlatego zdarzają się na zawodach dyskwalifikacje, kiedy ktoś waży mniej od określonego limitu, a skacze na zbyt długich nartach. Musimy dostosować się wagą do określonej, stałej długości nart.
– Kiedy brakowało gramów do określonego limitu, to najczęściej piło się wodę.
– Nie lubię tego robić, choć to oczywiście najprostszy sposób, by dobić do odpowiedniej wagi. Lepiej jednak nawpychać się, ile wlezie, na śniadanie lub obiad, by nie mieć żadnych problemów.
– Dlaczego zostałeś skoczkiem narciarskim?
– Od dziecka chciałem latać. Nierealne marzenie o fruwaniu pewnie znane jest wielu dzieciom. Wydaje mi się, że nie jestem osamotniony z takim marzeniem. W mojej głowie zakorzeniło się bardzo mocno. Połączyło się z nartami i dzisiaj rzeczywiście w pewnym sensie latam.
– Pamiętasz pierwszy skok na nartach?
– Doskonale pamiętam. Trener Zbigniew Klimowski wziął mnie pod pachy i wsadził w tory starej dwudziestometrowej skoczni w Zakopanem. Właściwie się tylko zsunąłem, ustanowiłem rekord, dokładnie... trzy metry. Z każdym kolejnym treningiem chciało się skakać dalej, poprawiać wyniki.
– Chciałeś być taki jak Adam Małysz?
– Nie, takich marzeń nie było. Nigdy nie miałem idola, w którego byłem zapatrzony jak sroka w kość. Chciałem tylko czerpać to, co jest dobre dla sportowca z tych zawodników, których poznałem. Imponował mi styl, technika skoku Kamila Stocha
i dążyłem, by ładnie lecieć i lądować jak on. Byłem też pod wrażeniem uporu Roberta Matei. Kochał skoki narciarskie, wychodziło to różnie u niego, ale się nie poddawał. Cały czas chciał się tym zajmować. Upór w skokach jest istotną cechą, przekonałem się o tym wielokrotnie.
– Długo czekałeś na sukcesy. Byli tacy, co twierdzili, że pewnej granicy już nie przekroczysz.
– Sam to usłyszałem od trenerów. Zostałem odsunięty od pierwszej reprezentacji i ćwiczyłem pod okiem Maćka Maciusiaka i Wojtka Topora. Z ich strony padła propozycja: „Jeżeli chcesz iść naprzód, czynić postępy i nie pozostać przeciętnym skoczkiem, to musisz zmienić wiele w pracy”. Nie chciałem być przeciętniakiem, czwartym do drużyny. To był przełomowy moment w mojej karierze. Kiedyś słyszałem od rodziców: „Co ty, chłopie, będziesz miał z tego sportu, może byś się zajął czymś innym?”. Nie szło mi wtedy za dobrze, ale byłem uparty. Kocham skoki, chciałem trenować. Nie było myśli, by pieprznąć narty w kąt, tylko taka – co zrobić, by być lepszym.
– Pracujesz z psychologiem?
– Tak, przez wiele lat bardzo pomogła mi pani Marzanna Herzig. Dzięki niej nauczyłem się, jak radzić sobie w trudnych sytuacjach, nie tylko na skoczni. Najważniejsze były ćwiczenia na umiejętne zachowanie koncentracji, bo często byłem przemotywowany i nie potrafiłem odpowiednio się skupić na tym, co najważniejsze. W treningu mentalnym mocno się już usamodzielniłem, potrafię sobie odpowiednio radzić z emocjami. Psycholog nie pójdzie przecież ze mną na rozbieg, nie usiądzie na belce, a następnie nie poleci. Wiem doskonale, że nie zawsze będę wygrywał, czasami człowiek wykona wszystko, jak należy, a miejsce nie będzie satysfakcjonujące i trzeba przejść nad tym do porządku dziennego, a nie szukać dziury w całym. Cały wysiłek muszę włożyć w to, co ja chcę zrobić na skoczni, wykorzystać najlepiej to, czego się nauczyłem.
– Najlepszy do tej pory konkurs?
– Najfajniejszy był ten w Bischofshofen w czasie zwycięskiego Turnieju Czterech Skoczni. Skoki z energią, właściwą techniką wyszły mi super. Zadowolony byłem także z noworocznego konkursu w 2021 roku w Garmisch Partenkirchen, kiedy na świat przyszła córka Zuzka. Ustanowiłem rekord skoczni – 144 metry. Najbardziej szalony konkurs był w 2019 roku na mistrzostwach świata w Seefeld. Nieporównywalny z żadnym innym. W pierwszej serii mogłem skoczyć lepiej, ledwo załapałem się do finału, byłem dwudziesty siódmy, ale paradoksalnie w drugiej mógłbym wystąpić w zupełnie innych warunkach. W nerwach, sporej złości szedłem ponownie na rozbieg. Potrafiłem się jednak skoncentrować, pomyślałem wtedy, by fajnie skoczyć, mieć satysfakcję.
– Skoczyłeś fantastycznie: 104,5 metra!
– Fajnie poleciało i finalnie zostałem mistrzem świata. Totalne szaleństwo. Olimpijski medal w turnieju drużynowym w 2018 roku też ma ogromną wartość, ale to nie było radosne skakanie. W tym roku na igrzyska do Pekinu nie jechałem w roli faworyta, ale potrafiłem się zmobilizować i całkiem poprawnie skakałem, popełniłem jednak sporo błędów. Nie zabrakło odpowiedniej energii i śmieję się, że „siła razy błąd” przyniosła brązowy medal.
– Od lat relaksujesz się przy modelowaniu samolotów.
– W tym roku nie miałem na to czasu. Muszę poczekać do wiosny, by zająć się tym, co najbardziej lubię. Skonstruowałem już pięć śmigłowców, w tym dwa spalinowe, półtorametrowego szybowca, ale nie skończyłem jeszcze trzymetrowego. Modelarstwo było pierwszym krokiem na zbliżenie się do marzenia o lataniu.
– Brałeś udział w zawodach modelarskich?
– To były amatorskie zawody i zupełnie poprawnie wypadłem w lataniu na dokładność. Dałem sobie również radę w konkurencji freestyle, czyli lataniu do muzyki.
– Spróbujesz ponownie?
– Modelarstwo to tylko moje hobby. Nie mam szans dorównać najlepszym modelarzom. Prezentują kosmiczny poziom. Wyczyniają cuda ze skonstruowanymi samolotami i oczy nie nadążają w czasie pokazów. To nieosiągalna już dla mnie bajka.
– Relaksujesz się, latając szybowcem?
– Oczywiście, choć ostatnio siedziałem w szybowcu, niestety, tylko raz. Nie mam jeszcze licencji, nie mogę latać sam, a wyłącznie z instruktorem. Szybownictwo łączy się z pięknymi doznaniami. To także walka o to, by w powietrzu pozostać – trzeba szukać prądów wznoszących, nauczyć się właściwego obsługiwania maszyny. Nie jestem jeszcze odpowiednio zżyty z szybowcem. Rajcuje mnie perspektywa dalekich przelotów, bo to przecież nadzwyczajne lecieć w świat bez silnika.
– Sezon wyjątkowo długi. Zakończy się dopiero na początku kwietnia.
– Mam oczywiście coś tam poukładane w głowie, określony cel, do którego szczególnie będę dążył w tym sezonie. Zapisałem to sobie na kartce, nieustannie przypomina mi, po co pracuję, jest dodatkową motywacją.
– Puchar Świata jest głównym celem?
– Bardzo bym chciał go zdobyć. Stanowi uwieńczenie całego sezonu, do punktacji wliczane są przecież wyniki aż 32 konkursów. Nie jest możliwe wyskoczyć raz czy dwa jak filip z konopi, tylko przez cały sezon trzeba prezentować równą formę. Wszystkie inne ważne zawody – mistrzostwa świata czy Turniej Czterech Skoczni – są traktowane jak pojedyncze konkursy. Może być różnie, raz się źle trafi i cały wysiłek może pójść na marne.