Z wizytownika Andrzeja Bobera(82)
Ponad półtora tysiąca wizytówek otrzymanych przez kilkadziesiąt lat oraz 11 skorowidzów, czyli spisów telefonów, leżało w piwnicy. Pół wieku pracy w dziennikarstwie i nie tylko zapisane imionami, nazwiskami i telefonami ludzi... Dzisiaj kolejna osoba, z którą zetknąłem się osobiście.
Barbara Piasecka-Johnson – kobieta z sercem
Poznałem ją wtedy, gdy już cała Polska wiedziała, że uratuje Stocznię Gdańską, kolebkę „Solidarności”. Była blondynką (Barbara, a nie „Solidarność”), niewysokiego wzrostu o ujmującym uśmiechu. Zanim weszła do gabinetu Lecha Wałęsy, zapytałem, czy możemy dłużej porozmawiać, odpowiedziała „oczywiście”, i zniknęła za drzwiami. Był rok 1989, już po wyborach, a Barbara była unoszona nadziejami stoczniowców.
Zaprosił ją do Gdańska prałat Henryk Jankowski, który od tej pory zaczął jeździć nowym mercedesem. Na mszy 1 czerwca 1989 roku ludzie widzą, że na tacy położyła 100 tys. zł. Alojzy Szablewski, inżynier i szef stoczniowej „Solidarności”, mówi szeptem: „Jak pani taka bogata, to może kupi pani naszą stocznię?”. I tak rozpoczął się ten taniec.
...Barbara Piasecka, absolwentka historii sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim po studiach w Rzymie, wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Szukała tam pracy, w końcu zatrudniła ją w charakterze kucharki żona finansowego potentata – J.S. Johnsona. Nie sprawdziła się jednak w kuchni i została pokojówką. Po roku zrezygnowała z tej pracy, a chlebodawca zaproponował jej stanowisko kuratora swojej nowej galerii sztuki. Widać przypadli sobie do gustu, bo została jego trzecią żoną. I żyli szczęśliwie 12 lat, aż do śmierci J.S. Johnsona.
Wtedy rozpoczęło się medialne widowisko, w którym brała udział cała Ameryka: dzieci Johnsona wytoczyły proces o podział majątku. Rozprawom sądowym towarzyszyły opinie z obu stron: jedni uważali, że Barbarze nic się nie należy, inni byli przeciwnego zdania. Wreszcie sąd wydał wyrok: Barbarze przyznano 350 mln dolarów, dzieciom po 30 mln dolarów. Barbara dalej powiększała ten majątek dzięki aukcjom dzieł sztuki. I założyła m.in. fundację, która finansowała edukację przybyłych do USA polskich naukowców i studentów. Uczestniczyła w wielu akcjach dobroczynnych, finansując np. budowę Domu Matki i Dziecka i kilku innych obiektów opiekuńczych.
Ale sprawa zakupu Stoczni Gdańskiej jakoś stanęła. Choć 1 czerwca 1989 roku Barbara podpisała list intencyjny, według którego miała powstać spółka akcyjna z jej 55-procentowym udziałem, to sprawy organizacyjne jakoś się ślimaczyły. Wyglądało to po trosze jak w czeskim filmie „Nikt nic nie wie” – w stoczni odmawiano informacji, a pani Piasecka-Johnson była daleko i trudno ją było pytać. Wreszcie okazało się, że do zakupu nie doszło.
Rok 1992. W Zabrzu odbywa się kolejny koncert „Serce za serce” organizowany przez prof. Zbigniewa Religę. Gwiazdą wieczoru jest José Carreras, wielki światowy tenor. Od Profesora dowiaduję się, że jest to zasługa Barbary Piaseckiej-Johnson, która też jest na koncercie. Witam się z nią w kuluarach, przypominam poznanie się w Gdańsku. Jakoś sobie mało przypomina, ale pytam, dlaczego nie doszło do zakupu tej stoczni?
– Proszę pana – odpowiada. – Ja znam się na handlu dziełami sztuki, a nie fabryk okrętów. Nie pomagano mi od początku, myląc miliony z miliardami dolarów... Właściwie do końca nie wiedziałam, ile ta stocznia ma kosztować, czy i co może produkować. I tak sobie pogadaliśmy, i na tym się skończyło.
Nadszedł Profesor, wziął panią Barbarę pod rękę i zaprosił na salę.