Zgrywanie bohatera
Dawno nic nie rozbawiło mnie tak jak wiadomość, że niewolnica Isaura została ministrem kultury Brazylii. Nie chodzi o to, że w kraju ministra Glińskiego może nas z tego powodu ogarnąć poczucie wyższości; niestety, zupełnie nie; raczej wszędzie fikcja miesza się z rzeczywistością na swój sposób.
Ministrem została przecież nie niewolnica, a aktorka ją grająca, tyle że przecież nie jako odtwórczyni tej postaci, tylko sama ta postać. Gdyby grała wstrętną właścicielkę niewolnicy (jakiś rodzaj Alexis z „Dynastii”), to z takim wizerunkiem mogłaby liczyć tylko na posadę w ichniejszym Orlenie.
Nikt, kto pamięta obłęd, jaki wywoływała serialowa Isaura w Telewizji Polskiej lat 80., jej wyniesieniu nie będzie się dziwił, ponieważ – gdyby u nas odbywały się wówczas wolne wybory – to z łatwością zostałaby i prezydentem. Oto nieoczekiwana korzyść z tego, że nie było wówczas demokracji. I tak przecież zostało w naszym kraju mnóstwo dziewczynek o tym imieniu, nadawanym im przez rodziców w nadziei na upragnioną dla córki karierę niewolnicy i zainteresowanie jakiegoś władczego Leoncia. Z czasem imię to stawało się coraz bardziej powodem zawodu i wstydu, a teraz – po latach – dostało premię ministerialną.
Najdalej na drodze mieszania się fikcji z rzeczywistością zaszedł Wołodymyr Zełenski, który najpierw grał prezydenta Ukrainy w serialu komediowym (nie najlepszym), a potem nie tylko nim został na poważnie, ale wyrósł na prawdziwego bohatera narodowego. Jest to zadziwiająca kolejność w polityce, gdzie zwykle bohaterowie z czasem stają się swymi parodiami.
Kiedy w popkulturze z fantazji powstają ludzie z krwi i kości, jest to tylko odwrotność jeszcze częstszego procesu, kiedy z ludzi z krwi i kości robi się tam jakieś fantazje. Obecna polska kinematografia to jakiś ciężki przypadek tańców szkieletów historycznych postaci, które tańczą na ekranie tak, jak im jacyś cwani, acz totalnie niezdolni twórcy zagrają.
W kinie „co rok prorok” – film o kardynale Wyszyńskim nawet nazywa się dosyć bezczelnie „Prorok” i jest takim patetycznym fałszem, że nie może liczyć na jakiekolwiek rozgrzeszenie. Nieskazitelny ten bohater nie jest więc w filmie – tak jak był w życiu – najcenniejszym sojusznikiem Gomułki w obejmowaniu przez niego władzy w latach 1956 – 1957, a więc podporą komuszej potęgi; nie jest pomysłodawcą największego gusła w historii nowożytnego Kościoła w Polsce, czyli rytuału obwożenia po kraju samej ramy obrazu jasnogórskiego i oddawania oprawce boskiej czci; nie jest głównym sabotażystą postępowych uchwał Soboru Watykańskiego II itd. Nie jest tym, kim był: fascynującym i mocno kontrowersyjnym ostatnim feudałem polskiej wiary. Teraz robi się z niego świętego na obrazku.
Jest znamienne, że film taki powstaje dopiero teraz, po 40 latach milczenia o nim, a to z tego powodu, że przedtem nikt by w to nie uwierzył. 40 lat to zwyczajowy upływ czasu, w jakim ludzie są w stanie wszystko zapomnieć, i wiemy to nawet z książki nominalnie bliskiej Wyszyńskiemu i twórcom filmu o nim, a mianowicie ze Starego Testamentu, bo Mojżesz właśnie 40 lat trzymał Żydów na pustyni po wyjściu z niewoli egipskiej. Akurat nie w celu, jaki przypisywał mu Woody Allen, tj. dlatego, że wstydził się iść z nimi przez miasto, ale po to, aby wyrosło już nowe pokolenie niczego niepamiętające.
Z Wyszyńskim próbuje się przeprowadzić teraz podobną operację, co uznano za tym potrzebniejsze, im bardziej kruszy się zupełnie dotychczas wystarczający i zastępujący wszystko mit Jana Pawła II.
Z papieżem jesteśmy właśnie świadkami procesu odwrotnego. Z niekwestionowanego idola, jakim był dla mojego pokolenia Polaków, robi się figurą coraz bardziej postrzeganą jako wątpliwa lub co najmniej wcale nie taka krystaliczna. Ze wszystkich zarzutów, jakimi się go obarcza, mnie najbardziej podoba się podejrzenie, że z pieniędzy mafii watykańskiej finansował naszą podziemną „Solidarność”. Akurat wcale nie miałbym mu tego za złe, zaś wydawanie powielaczowych gazetek za pieniądze ukradzione gdzieś we Włoszech, robi tę przygodę tylko bardziej ekscytującą.
Mojemu pokoleniu papieża nie zdoła obrzydzić nic, choćby przesyłał nam pieniądze nawet od pedofilów kościelnych, którzy może choć trochę by od tego zbiednieli. Ale wieloletnia tępa indoktrynacja religijna młodzieży doprowadziła do tego, że uczniowie nie życzą sobie niczego innego, niż żeby się od nich „odjaniepawlić”. I w jego przypadku po upływie 40 lat pamięć o nim może tylko tracić.
Z taką właśnie perspektywą nasi ideolodzy katoliccy sięgają nawet po Wyszyńskiego, aby przyszedł z pomocą jako ktoś o wizerunku bardziej kostycznym, niewzruszonym i nieugiętym; jako ktoś bardziej papieski od papieża.
Bardzo pomocny w tej kościelnej hagiografii jest zwyczaj, że za świętego z automatu uznaje się tam każdego wysokiego urzędnika. Ostatnio beatyfikowano w Watykanie nawet Jana Pawła I, nieszczęsnego papieża, który wytrwał na „Stolicy Piotrowej” tak krótko, że nie zdążył się nawet rozpakować; może być patronem zgubionych walizek.
I o nim z pewnością da się nakręcić nabożną biografię, ale raczej krótkometrażową.
Ludność cywilna powinna umieć zachować się w sytuacji zagrożenia – nawet gdyby za naszą granicą nie było wojny. Niedawno pewien generał, i do tego lotnik, publicznie opowiadał dyrdymały, że rakieta, która spadła na Przewodów, po przekroczeniu granicy dotarła tam w 2,5 sekundy i nic nie można było zrobić. Gdyby to była rakieta wystrzelona przez Rosjan, to powinniśmy ją zlokalizować już co najmniej 100 km od naszej granicy, a gdyby była ukraińska, to nasi sojusznicy błyskawicznie powinni nas o tym powiadomić, np. za pośrednictwem wspomnianego polskiego oficera łącznikowego, więc obawy, że za naszą granicą jesteśmy ślepi, są nieuzasadnione.
– Rozpoznanie to jedno, ale trzeba mieć też system uderzeniowy, żeby zniszczyć nadlatujące rakiety i samoloty, a w razie konfliktu zaatakować wroga na jego tyłach. – Od wielu lat mówię, że nasza strategia powinna polegać na tym, iż mamy przygotować się do zadania przeciwnikowi decydującego uderzenia nie na naszym, lecz na jego terytorium. Tu są dwie możliwości: uderzenie wyprzedzające lub przyjęcie uderzenia przeciwnika i odpowiedź zmasowanym kontruderzeniem w jego obiekty wojskowe i infrastruktury krytycznej. W tym drugim wypadku musimy jednak posiadać tzw. odporność, czyli mieć zamaskowane, ukryte nasze siły rozpoznawcze, uderzeniowe itd. Dlatego kupujemy Himarsy, które mają zasięg ponad 300 km (Polska chce kupić 500 Himarsów, ale być może kupimy ponad 200 i 300 podobnych systemów z Korei Płd. – przyp. autora). Mamy też rakiety, które są w stanie dolecieć pod Moskwę. Na razie odbudowujemy to, co zostało w poprzednich dekadach zdekompletowane. Gdy w latach 1990 – 1993 byłem dowódcą Warszawskiego Okręgu Wojskowego, na ścianie wschodniej miałem pięć dywizji, a w 2011 została tylko jedna i teraz jest to odbudowywane.
– Gdyby Ukraina miała czym atakować Rosjan kilkaset kilometrów w głąb ich terytorium, to być może ta wojna już by się skończyła.
– Bez dostarczenia Ukrainie systemów, które sięgałyby w głąb Rosji, Ukraina tej wojny nie wygra. Prezydent Zełenski i generał Załużny, naczelny dowódca sił zbrojnych Ukrainy, od miesięcy błagają o systemy przeciwrakietowe średniego zasięgu. Oprócz tego powinni dostać Himarsy, ale nie krótkiego zasięgu (do 70 km), które już dostają, tylko takie, które by sięgały w głąb Zachodniego i Południowego Okręgu Wojskowego Rosji. Obezwładniały ich odwody, składy, stanowiska rakietowe. Dlatego, mimo że praktycznie na całej linii frontu Rosjanie przechodzą do obrony, to Ukraina może tej wojny nie wygrać, jeżeli nie dostanie wspomnianych systemów rakietowych średniego zasięgu.
– Polsce, państwom bałtyckim i samej Ukrainie zależy na
zwycięstwie Ukrainy i porażce Rosji, a nawet jej rozpadzie. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Japonia i może jeszcze Kanada chcą znacznego osłabienia Rosji, a Francja, Niemcy, Holandia mają nadzieję, że Ukraina przegra i będzie tak jak dawniej.
– Francja, Niemcy obawiają się wywołania trzeciej wojny światowej, ale bezwzględna wojna już trwa, więc ta narracja z punktu widzenia wojskowego jest nieprawdziwa. Rosja groziła użyciem taktycznej broni jądrowej, ale Xi Jinping, przewodniczący Chin i sekretarz generalny Chińskiej Partii Komunistycznej, wyraźnie powiedział, że sobie tego nie życzy, i to wystarczyło. Na naszych oczach toczy się walka o podział świata na nowych warunkach i wojna w Ukrainie jest częścią tej batalii. Na wielkiej światowej szachownicy są praktycznie tylko dwaj gracze, Stany Zjednoczone i Chiny, które – gdyby tylko chciały – mogłyby zakończyć tę wojnę i Ukraina z Rosją musiałyby się temu podporządkować.
Ale oprócz tego są też pomniejsi gracze: Indie, Iran, Francja, Niemcy. Siła niemieckiej gospodarki opierała się do tej pory na tanich surowcach energetycznych z Rosji i wielkim rynku zbytu w Chinach. Bez tego Niemcy przestaną się liczyć jako najważniejszy kraj Unii. Kanclerz Scholz przez wiele lat był burmistrzem Hamburga, najbardziej kupieckiego miasta w Niemczech. I on zachowuje się jak kupiec. Trzeba to rozumieć, wczuć się w jego skórę i przeciwdziałać temu, jak tylko się da, ale na chłodno, bez sentymentów i uniesień, tak typowych dla naszej polityki. Polacy od pokoleń żyją mitami. Jednym z takich mitów jest twierdzenie, że Rosja się kończy i niedługo upadnie, a to bzdura. Polacy, także nasi decydenci, zbyt często patrzą na politykę przez pryzmat pobożnych życzeń. A polityka to gra interesów. Tylko tyle i aż tyle.
– Nasza polityka wobec Stanów Zjednoczonych oparta jest w dużej mierze na wspomnianych sentymentach. USA są naszym strategicznym sojusznikiem, ale Turcja, Korea Południowa czy Izrael, nie mówiąc o Japonii, relacje z Amerykanami potrafili ułożyć sobie lepiej niż my.
– Amerykańskie wojska są w Polsce nie tylko dla obrony naszych granic, ale przede wszystkim amerykańskich interesów i taki układ jest jak najbardziej zdrowy, ale – zwłaszcza teraz – moglibyśmy domagać się od USA większego zaangażowania w nasze sprawy.
– Jak powinna zmienić się nasza polityka wobec Stanów Zjednoczonych?
– Kupujemy w Ameryce sprzęt za dziesiątki miliardów dolarów, jesteśmy w tej części świata ich ważnym partnerem. Oni o tym wiedzą, ale są supermocarstwem mającym interesy w całym świecie, przede wszystkim nad Pacyfikiem, i dlatego trzeba im to cały czas przypominać. A poza tym musimy z całych sił wspierać Ukrainę. Wiem, że to kosztuje nasze społeczeństwo, ale nie mamy wyjścia. Pamiętajmy, że w rosyjskich mediach bez ogródek mówi się o wybiciu Ukraińców. Według propagandy Putina to rosyjscy transwestyci, którzy sprzeniewierzyli się wartościom narodu rosyjskiego i Cerkwi moskiewskiej.
Coraz pieredyszce,
– częściej mówi się też o czyli zawieszeniu działań wojennych.
– Wspomniana pieredyszka, czyli pauza strategiczna, jest w interesie Rosji, więc Ukraina nie powinna się na to zgodzić. Pytanie tylko, czy będzie miała środki, żeby nadal prowadzić ofensywę.
– Jeżeli Rosja wygra, czy Polska może być następnym celem?
– Musimy brać pod uwagę taki scenariusz, ale byłoby to możliwe za kilka lat.
– Nie obawia się pan, że Amerykanie mogliby kiedyś zostawić nas, tak jak zrobili to z Kurdami czy Afgańczykami?
– Nie. Zarówno w Polsce, jak i w Ukrainie mają zbyt duże interesy. Ukraina to przecież prawdziwa skarbnica surowcowa, przede wszystkim metali ziem rzadkich (wojna lądowa toczy się na obszarze, którego zasoby surowcowe są oceniane na 12 bilionów dolarów – przyp. autora).
– Coraz głośniej mówi się o rozmowach pokojowych.
– O tym zdecydują Stany Zjednoczone i Chiny. Przy stole nie może zabraknąć Ukrainy, to warunek nieodzowny. Za żadną cenę nie można zgodzić się na oderwanie od Ukrainy zagarniętych przez Rosję ziem. Przy stole powinny także znaleźć się Stany Zjednoczone i Chiny, które gwarantowałyby respektowanie poczynionych ustaleń. Gdyby jednak miano doprosić jeszcze jakieś państwa, to Polska powinna zrobić wszystko, żeby tam się znaleźć. Nie żadne Niemcy czy Francja, tylko właśnie my.
– Pojawiają się głosy prawicowych polityków, że gdy Ukraina wygra, dostanie pomoc z Zachodu i okrzepnie, to może stać się kiedyś naszym konkurentem, a nawet przeciwnikiem, który będzie dysponował najbardziej sprawną armią w Europie.
– W polityce wszystko jest możliwe. Ale to już pole do popisu dla strategów, prawdziwych mężów stanu, którzy powinni robić wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Wdzięczność Ukraińców wobec Polski będzie trwała najwyżej dwa pokolenia, a potem będzie wygasać i przez ten czas trzeba zbudować wzajemne relacje oparte na wspólnych interesach i ukraińską tożsamość narodową odwołującą się do Symona Petlury (ukraiński polityk socjaldemokratyczny i narodowy w początkach XX w. – przyp. autora), a nie Bandery.