Listopadowa lekcja historii
Ojczyzna nasza została przez historię hojnie obdarzona w rocznice. Nie przypominam sobie miesiąca bez daty upamiętniającej jakiś zryw, czyn zbrojny, zwycięstwo czy klęskę. Bywają też daty przypominające nam o straconych szansach. Tak można określić wielki zryw, który do historii przeszedł jako Powstanie Listopadowe, a jego już 192. rocznicę będziemy obchodzić 29 listopada.
Miało ono początkowo niezłe szanse powodzenia, a upadło z powodu braku zgody narodowej. Wiele lat później, w 1918 r., gdy ponownie zaświtała możliwość niepodległości Polski, zwalczające się orientacje polityczne potrafiły wznieść się ponad wzajemne animozje. Podobnie w chwili śmiertelnego zagrożenia, gdy w sierpniu 1920 roku Bitwa Warszawska miała decydować nie tylko o bycie narodowym Polaków, ale i o losach Europy, partie polityczne zaniechały sporów. Zrozumiały, że Polska jest ponad wszystko, co nas na co dzień dzieli, a chwila wymagała jedności. W obydwu wypadkach zgoda odegrała niemałe znaczenie w zwycięstwie. Zgoda i porozumienie między robotnikami i inteligencją pomogły osiągnąć powstanie „Solidarności” w 1980 roku. Kompromis doprowadził do Okrągłego Stołu i końca komunizmu.
Można by snuć domysły, jak potoczyłyby się losy Powstania Listopadowego, a szerzej – losy Narodu, gdyby wśród decydentów panowała taka sama wola zwycięstwa i jeśli już nie totalna zgoda, to chociażby zaniechanie sporów kompetencyjnych i ambicjonalnych. Żołnierz rwał się do walki o wolność i w niejednej bitwie dał dowód swojego bohaterstwa i całkowitego poświęcenia. Cóż więc stanęło na przeszkodzie?
W 1830 r. Belgowie powstali zbrojnie, walcząc o utworzenie własnego państwa niezależnego od Holandii. Car Mikołaj planował rzucenie przeciwko nim podległych mu oddziałów polskich.
Ktoś zdradził i powiedział władzom rosyjskim o planowanym buncie sprzysiężenia patriotycznego podchorążych dowodzonych przez por. Piotra Wysockiego. W obliczu zagrożenia aresztowaniami bądź szybkim karnym wysłaniem na wojnę przeciwko Belgom, z których dążeniami Polacy sympatyzowali, spiskowcy zmuszeni byli przyspieszyć termin wybuchu powstania.
Podchorążowie zaatakowali Belweder,
siedzibę namiestnika cara, wielkiego księcia Konstantego, który zdołał uciec i skryć się wśród wiernych sobie oddziałów (też polskich!). Na apel: „Polacy, do broni!” – wykrzykiwany przez podchorążych w drodze na Stare Miasto – ludność w większości zatrzaskiwała okna, kierując się zarówno strachem, jak i brakiem wiary w zmiany. Część ludności cywilnej przyłączyła się wszakże do „naszych chłopców” i wspólnie z nimi zdobyła Arsenał, a to przyczyniło się do radykalnej zmiany nastrojów społeczeństwa Warszawy na patriotyczne. Podchorążowie błagali gen. Józefa Chłopickiego, żeby przyłączył się do powstania i objął dowództwo, ale ten odmawiał. Podobnie przeciwna powstaniu była większość wyższych dowódców oddziałów polskich podporządkowanych Rosjanom.
Istniejąca namiastka rządu, czyli Rada Administracyjna, też powstania nie chciała, ale nazajutrz, pod presją powstańców i ludności, poszerzyła swój skład o osoby cieszące się opinią patriotów. Nadal jednak parła w kierunku zaniechania powstania. Dowództwo nad polskimi oddziałami Rada powierzyła gen. Chłopickiemu, który ogłosił się dyktatorem i natychmiast przystąpił do... pertraktowania z Petersburgiem. Działająca w Radzie grupa patriotów – Joachim Lelewel, Maurycy Mochnacki i Adam Czartoryski – założyła Towarzystwo Patriotyczne, którego celem było zmuszenie Rady
Administracyjnej do kontynuowania walki. Efektem presji tej grupy oraz ludności było przekształcenie się Rady Administracyjnej w Rząd Tymczasowy i zwołanie Sejmu, który w styczniu 1831 r. formalnie pozbawił cara polskiego tronu i określił konstytucyjne swobody obywateli państwa polskiego. Oczywiście deklaracja taka była jednoznacznym wypowiedzeniem wojny Rosji. Gen. Chłopicki, nie mogąc dojść do porozumienia z Rządem, złożył swoją dyktaturę, ale ten ponownie zwrócił się do niego o dowodzenie wojskami polskimi. Przytłaczające siły rosyjskie feldmarszałka Dybicza maszerowały już na zbuntowaną Polskę, a w Warszawie przepychanki polityczne trwały.
Tylko żołnierz nie bawił się w politykę. Oddziały polskie zatrzymały pochód wojsk nieprzyjaciela pod Stoczkiem i Kałuszynem. W najsłynniejszej bitwie pod Olszynką Grochowską, w której Chłopicki został ranny, Polacy zadali wojskom rosyjskim straty tak dotkliwe, że Dybicz zmuszony był zrezygnować ze szturmu na Warszawę.
Gen. Jan Skrzynecki,
mianowany po tej bitwie nowym wodzem naczelnym, nie wykazywał żadnej woli walki. Unikał starcia z wrogiem. Pomimo sukcesów, a może nawet na przekór sukcesom odniesionym przez wojska polskie pod Wawrem, Dębem Wielkim i pod Iganiami, Skrzynecki rozkazał wstrzymanie działań, co spowodowało pogorszenie sytuacji militarnej Polaków.
Nowym dowódcą został gen. Jan Krukowiecki, następny defetysta, który wstrzymał działania wojenne i gotowy był kapitulować, na co jednak Sejm mu nie pozwolił. Do obrony Warszawy Krukowiecki przystąpił za późno, bez należytego przygotowania i bez woli walki. Na nic zdały się heroiczne wysiłki żołnierzy i ich dowódców, na nic zdała się bohaterska śmierć gen. Sowińskiego broniącego reduty wolskiej. We wrześniu 1831 roku Warszawa znalazła się ponownie w szponach carskiej Rosji. Nawet zwycięscy czwartacy z Olszynki Grochowskiej zmuszeni byli uciekać z kraju, o czym opowiada słynna pieśń „Walecznych tysiąc opuszcza Warszawę”. Jak biedny tułacz na kiju oparty W świat obcy rusza na zawsze pułk
czwarty... Bezproduktywne działanie Rządu Narodowego było wynikiem ciągłych sporów w Sejmie, często o sprawy całkiem nieistotne, jak liczba guzików w mundurach żołnierzy. Wyraźny był brak zgody na współdziałanie i podejmowanie decyzji w warunkach nikłej przewagi stronnictw patriotycznych. Nic dziwnego, że to musiało doprowadzić do klęski.
Gdyby i tego było mało, tzw. Wielka Emigracja po upadku powstania też podzieliła się na wrogie sobie obozy, które – zamiast wspólnie walczyć na niwie politycznej dla dobra kraju – zwalczały się zajadle nawzajem.
Chyba się nie mylę, że przykłady zgody narodowej w 1918, 1920 i 1989 r. należą raczej do rzadkich przypadków. A to skłania do refleksji.
Dziś, kiedy Polacy szykują się do wyjątkowo trudnej zimy, z deficytem energii i z rekordową inflacją, kiedy za miedzą toczy się wojna i sytuacja międzynarodowa jest najbardziej napięta od czasu kryzysu kubańskiego z 1962 r., polska racja stanu wymaga, jak nigdy bardziej, zgody wewnętrznej i zgody w ramach Unii Europejskiej i NATO.
Bo osamotniona Polska
nie poradzi sobie w przypadku ataku Rosji. Zgoda narodowa konieczna jest do podejmowania wspólnych decyzji. Cóż, kiedy podzielono Polaków na „lepszy i gorszy sort”, a wyznawcy spiskowych teorii o zamachu smoleńskim uznają racjonalnie myślących rodaków za wrogów. Mamy dwa zwalczające się plemiona. Najwyżsi przedstawiciele władz, wspomagani przez niektórych hierarchów, wyszydzają społeczność LGBT, tworząc dodatkowe podziały. Polityka rządzącej partii nastawiona jest na skłócenie Polski z Niemcami i z Unią Europejską, nawet za cenę pozbawienia kraju tak bardzo potrzebnych miliardowych dotacji. A partie opozycyjne, choć głoszą konieczność powrotu do praworządności i przyjaźni z bratnimi krajami Unii, same są podzielone i marnują szansę na poprawę sytuacji Polski. Jednak w przeszłości Polacy potrafili się jednoczyć w chwilach bezpośredniego zagrożenia. Dopóki wojna w Ukrainie trwa, zagrożenie jest. Z daleka patrzę na swoją Ojczyznę z wielką obawą.
Szansę na powodzenie Powstania Listopadowego zaprzepaściło to, co dolegało nam niejednokrotnie na przestrzeni dziejów, nawet w momentach decydujących. To „coś” to brak zgody. Kiedy lekcje tej prawdziwej, niekoniecznie bohaterskiej i tryumfalnej, historii wreszcie dotrą do decydentów?