Plastron z numerem 71
Rozmowa z MACIEJEM JANOWSKIM – brązowym medalistą mistrzostw świata na żużlu
– Co żużlowiec robi o tej porze roku?
– Właśnie skończyłem grabić liście. Do grudnia bez wielkiej aktywności sportowej. Gram w piłkę, od czasu do czasu w squasha, ale w zabawowym klimacie. Na poważnie przygotowania do nowego sezonu rozpocznę w grudniu i wtedy będzie już robota na sto procent.
– Nie wybierasz się do Kataru na piłkarskie mistrzostwa świata?
– Jestem wielkim kibicem sportu. Lecę do Kataru na ostatni grupowy mecz Polaków, by zobaczyć najlepszych piłkarzy świata – Roberta Lewandowskiego i Leo Messiego. Piłka nożna ma wielkie znaczenie w moim życiu, ale oczywiście najważniejszy jest żużel. – Dlaczego zostałeś żużlowcem? – Żartobliwie powiem – bo nie trzeba dużo biegać, ale na poważnie – motocykl skradł moje serce, kiedy byłem dzieckiem. Tata kibicował Sparcie Wrocław, zabierał mnie oraz dwóch braci na mecze i w ten sposób zaszczepił w nas miłość do żużla. W rodzinnym domu zawsze była motorynka. Terroryzowałem okolicznych mieszkańców jazdą na Simsonie. Tata pewnej niedzieli zabrał nas na minitor pod Wrocławiem i na dobre złapaliśmy żużlowego bakcyla. Wielkim przeżyciem był pierwszy trening w Sparcie. Przyjechałem na stadion zestresowany, przy wejściu w pierwszy łuk w moim motocyklu zerwał się jednak łańcuch i zajęcia błyskawicznie się zakończyły. Rozczarowanie było ogromne.
pierwsze żużlowe
– Pamiętasz zawody?
– Bardzo dokładnie. Licencję otrzymałem trzy dni przed meczem Sparty z Marmą Polskie Folie Rzeszów. Przejęty debiutem w Ekstralidze nie spałem całą noc, targały mną emocje, bo na trybunach była cała rodzina i grupa znajomych. W pamięci utkwiło mi mocno mistrzostwo Polski juniorów w 2008 roku. Trzy lata później zostałem mistrzem świata juniorów. Fajnych wspomnień z tamtego czasu jest więcej. Rok później jako zawodnik Unii Tarnów wywalczyłem drużynowe mistrzostwo kraju, ale najwięcej emocji związanych było z udziałem w zawodach Grand Prix, czyli żużlowych mistrzostwach świata.
zajmowałeś...
– Czterokrotnie czwarte miejsce.
– Nie ogarniała mnie złość, czułem jednak niedosyt, choć miałem sporo udanych występów w poszczególnych turniejach Grand Prix. Czwarte miejsca w klasyfikacji generalnej nie za bardzo mnie gryzły, ale nie ulega wątpliwości, że ciągle rosła presja, by wywalczyć medal mistrzostw świata. Cieszę się, że wreszcie udało się w tym roku. Najlepiej jeździłem chyba w Toruniu. Byłem bardzo skupiony, popełniłem mało błędów, cały mój team spisał się znakomicie, nie było problemów sprzętowych. Brązowy medal mistrzostw świata był świetną nagrodą, bo przecież przed ostatnimi zawodami zajmowałem dopiero siódme miejsce w klasyfikacji generalnej. Ogromna radocha, ale nie było czasu na świętowanie, szybko pojechałem do domu, a rano pojawiłem się już na boisku, bo zawsze w niedziele gram ze znajomymi w piłkę nożną.
– Mistrz Bartosz Zmarzlik jest do pokonania?
– Oczywiście, wielu zawodników myśli i pracuje, by go pokonać. Mistrzostwo jest moim celem numer jeden. Bartek bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę, ale będzie ciekawie, bo trudne wyzwania napędzają nie tylko mnie. Nie jest niemożliwe wygrać walkę o tytuł mistrza świata z Bartkiem. Tegoroczny brązowy medal jeszcze bardziej motywuje do dalszej pracy, jest ładny, ale nie zadowala mnie w stu procentach. Zdarzały się takie sezony, że świetnie rozpoczynałem walkę o tytuł mistrza świata, ale brakowało udanego zakończenia. Cały czas się uczę, żużel to nieustanna metoda prób i błędów, ciągle wplatam inne rozwiązania, szukam nowinek technicznych, to niekończąca się nigdy nauka.
– Żużel zmienił latach?
się w ostatnich
– Bardzo mocno! Począwszy od budowy motocykli po sposoby przygotowania nawierzchni torów. Zmieniają się podzespoły w motocyklach, co roku stosuje się inne opony, tłumiki przechodzą rewolucje, pojawiają się nowe ramy, każdy próbuje stale coś ulepszać.
– Miałeś żużlowego idola?
– Od początku kariery moim idolem był i jest Greg Hancock. Świetny żużlowiec, fantastyczny, bardzo życzliwy, ciepły człowiek. Cieszę się, że nasze sportowe drogi się połączyły, startowaliśmy wspólnie w Polsce i w Szwecji. Amerykanin i jego mechanik pokazali mi wiele tajników żużla. To absolutny profesor, jesteśmy zaprzyjaźnieni. Staram się czerpać od niego, ile tylko wlezie.
– Kibice kochają cię za widowiskowy styl jazdy.
– Lubię szybkość, ale nie uprawiam szaleństwa na torze. Ideałem jest połączyć dwie umiejętności – startu i jazdy na dystansie. W żużlu najpiękniejsza jest rywalizacja, uwielbiam ją. Kocham wręcz walkę, zwłaszcza tę „na żyletki”. Strachu tak naprawdę nie ma dużo, najczęściej pojawia się dopiero wtedy, gdy lecimy tyłkiem po torze. Często się boję, ale w walce ze strachem pomaga doświadczenie.
– Uprawiasz sport ekstremalny.
– Wiele już poprawiono, jeśli chodzi o bezpieczeństwo zawodników. Tory są zdecydowanie lepsze, pojawiły się dmuchane bandy, ryzyko jest maksymalnie ograniczone. Miałem sporo bardzo groźnie wyglądających upadków, ale zawsze okazywało się, że czuwa nade mną opatrzność. Bardzo pomogło właściwe przygotowanie, ciało było dobrze zabezpieczone, wielkie ukłony dla trenera Mariusza Cieślińskiego. Kilka razy mogło skończyć się bardzo źle, ale dopisało szczęście. Miałem złamany obojczyk, zerwane więzadła, standardowe żużlowe kontuzje. Pojawiały się niekiedy myśli, by porzucić żużel, ale tylko sekundowe, bo błyskawicznie czułem chęć szybkiego powrotu na tor. Przed zawodami jest refleksja, znajduję czas na modlitwę, a przed startem do każdego wyścigu jestem już bardzo skoncentrowany. Wiem, że wszystko jest w moich rękach, skupiam się tylko na tym, co mam wykonać na torze.
– Nie rozstajesz się z wybranym na początku kariery numerem startowym.
– 71 – kierunkowy do Wrocławia. Kocham to miasto, jestem chłopakiem Wrocławia, zawsze marzyłem, by być jego reprezentantem. Ten numer przynosi mi szczęście. Właściwie nie mam talizmanów, nie pokładam wielkiej wiary w takie rzeczy, ale w torbie na gogle zawsze znajdzie się kilka pamiątek od kibiców. Kiedyś po zawodach dostałem od małej dziewczynki słonika i on jest głównym „mieszkańcem” w mojej żużlowej torbie.
– Po każdym sezonie na twoim ciele pojawia się nowy tatuaż.
– W pewnym sensie stają się moimi talizmanami, ale są także pokutą. Kiedyś myślałem, że popełniam błąd, bo igła wbijana w ciało wywoływała ogromny ból i zawsze zastanawiałem się, po co ja robię sobie takie wątpliwe przyjemności. Nie ukrywam, że niekiedy traktuję to właśnie jako pokutę za swoje częste wybryki. Pierwszy tatuaż to polski orzełek na ramieniu w połączeniu z motocyklowymi podzespołami. Wykonałem go w New Jersey podczas wakacji w Stanach Zjednoczonych.
– Ile już ich masz na swoim ciele?
– Ciężko policzyć, bo niektóre są ze sobą połączone w bardzo różne motywy. Na rękach pozostało niewiele miejsca, nogi niemal w całości zajęte, ale wolna jest klatka piersiowa i całe plecy. – Twoje ciało jest dziełem sztuki? – Dobre określenie. Kilka swoich tatuaży lubię szczególnie. Lewa ręka jest cała w motywie japońskim, to naprawdę fajna praca artystyczna. Ale mocno związany jestem z tatuażem mojego kota i psiaka.
– Jakiego masz psa?
– To husky o imieniu Silny. Dostałem go w prezencie od swojego przyjaciela, spełnił moje marzenie. Uwielbiałem „Wojnę polsko-ruską”, główną postacią tego filmu był Andrzej Silny grany przez Borysa Szyca. Tak mi zapadł w pamięć, że jak zobaczyłem mojego szczeniaka, to od razu powiedziałem – będzie Silny, i rzeczywiście jest. Mam jeszcze owczarka niemieckiego Sabę i kota Leę. Dobrze mi w otoczeniu zwierząt. Podobno ten, kto je lubi, jest dobrym człowiekiem. Ale przypominam, że ja kiedyś sporo broiłem w życiu, nie zawsze przemyślałem swoje zachowanie.