Łokieć nie jest do podpierania się
Zaczęło się dziwnie i nawet zabawnie – od mrowienia w małym i serdecznym palcu. Z takim wątpliwie przyjemnym odczuciem chodziłam kilka tygodni. Z czasem mrowienie przeszło w palenie, a dotknięcie opuszek skutkowało bólem. Lekarz pierwszego kontaktu wysłał mnie do neurologa, ale ten nic nie znalazł i powiedział, że nie wie, co mi jest. Mrowienie rozlało się na przedramię i pojawił się ból w łokciu. Wtedy straciłam do tej ręki cierpliwość. Zdałam się na internet i wyczytałam, że przyczyn takiego mrowienia jest siedem. Więcej nie mieli. Po niefachowej analizie stwierdziłam, że mam zespół rowka nerwu łokciowego, a z tym trzeba do ortopedy. Zapisałam się na USG łokcia. Poszłam do samej góry, czyli do profesora. Moją diagnozę potwierdził, ale musiałam nagabywać. USG nie zrobił, tylko dał blokadę. – Po kilku dniach powinna zadziałać. I jak się pani przestanie na tym łokciu opierać, to dolegliwości ustąpią – powiedział. Blokada nic nie dała. W tym momencie akcji nieoceniona okazała się rozmowa z koleżanką, która poleciła mi innego ortopedę. Ten zrobił USG i dodatkowo wysłał mnie na badanie EMG, sprawdzające przewodzenie nerwu. Okazał się uszkodzony. – Co pani robiła z tym łokciem? – padło pytanie jeszcze w trakcie badania. – Przez całe życie opierałam się na nim – odpowiedziałam. – No to wszystko jasne. Z opisem wróciłam do poleconego doktora. – Kwalifikuje się pani do operacji – obwieścił. Wszystko się zgadza – pomyślałam – bo na portalach medycznych stało, że takie coś się operuje, inaczej można stracić nieco władzy w mięśniach ręki. Śledztwo dobiegło końca. Trzeba było rozprawić się z winnym nerwem. Zabieg się udał. Mrowienie ma zniknąć w ciągu pół roku. Tyle nerw potrzebuje na regenerację. Tygodnie nudnej rehabilitacji przede mną. I zakaz opierania się na łokciu. O jedną życiową przyjemność mniej. Jak ja to przeżyję?!