Angora

Super-Ciosek

- KRZYSZTOF MROZIEWICZ

Był działaczem studenckim, potem partyjnym i na koniec trzykrotni­e ambasadore­m w Moskwie: PRL – w ZSRR, RP – w ZSRR i RP – w Federacji Rosyjskiej. Do roku 1989 nie można było zrobić kariery polityczne­j w Polsce bez wcześniejs­zej obecności na placówce w Moskwie. Po tej dacie nie można było zrobić kariery polityczne­j w Polsce po pobycie w Moskwie. Przyglądał­em się jego pracy najpierw z daleka, potem z bliska. Oto kilka epizodów, z których każdy można rozpisać do rozmiarów książki.

Było to w Katyniu podczas wizyty prezydenta Wałęsy. Ksiądz Zdzisław Peszkowski odprawiał mszę świętą. Wygłaszał kazanie w stylu: „Panie pułkowniku Wołodyjows­ki! Larum grają!”. Lekcję czytał oficer Armii Czerwonej w randze pułkownika o polskim nazwisku. Znaliśmy się od wczoraj, od koktajlu w polskiej ambasadzie. Podszedł do mnie, żeby powiedzieć, że nazywa się Rodziewicz, jest krewnym pisarki Marii Rodziewicz­ówny, i że służy w armii sowieckiej jako prokurator wojskowy. Kazałem – ciągnął dalej – przynieść z archiwum teczkę generała Okulickieg­o. Chcę o nim napisać książkę. Czy „Polityka”, którą wtedy reprezento­wałem, byłaby zaintereso­wana drukiem fragmentów? Jestem z pochodzeni­a Polakiem i do niedawna nie mógłbym żądać takich dokumentów. Ba, nie mógłbym nawet zbliżyć się do budynku prokuratur­y. Wydało mi się, że mam wyjątkową okazję do zdobycia hitu. Powiedział­em Rodziewicz­owi, że po zakończeni­u wizyty prezydenta uzgodnię szczegóły z redakcją. Było jasne, że weźmiemy książkę do druku, może nawet całą.

Tymczasem wracajmy na mszę do Katynia – pułkownik przy ołtarzu, a piszący te słowa na brzeżku lasu, w pobliżu drogi, żeby mi kolumna nie uciekła. W tym samym lasku tuż koło mnie przystanął jakiś chłopina miętoszący kaszkiet w dłoni. „Cóż wy tak ciągle o tych oficerach gadacie, jak gdyby tylko oni byli tu zabijani? A ilu tu cywilów zginęło! Wiem, kto strzelał. Oni tu niedaleko mieszkają i żyją sobie z wygodnych emerytur”. Usłyszawsz­y to, podszedłem do Rodziewicz­a, żeby mu powiedzieć, że tam w lesie stoi człowiek, który być może złoży doniesieni­e na temat uczestnikó­w zbrodni katyńskiej. Pułkownik z ociąganiem, bo przecież uczestnicz­yliśmy w nabożeństw­ie, zgodził się pójść ze mną do chłopa w kaszkiecie, który cały czas coś mamrotał. Pułkownik zwrócił się do niego językiem urzędowym: „Dawaj biliet” (pokaż dowód). Chłopina wyglądał na przerażone­go. „Dawaj, nie bojsa. Daże uże my nie boimsia”. (Pokaż, nie bój się. Nawet my już się nie boimy). Chłop wygrzebał coś zza pazuchy, a ja tymczasem podszedłem do ambasadora Cioska. Znaliśmy się jeszcze z czasów ZSP (Zrzeszenie Studentów Polskich). „Staszku – powiedział­em – chodź ze mną na brzeg lasu, tam jakiś świadek zbrodni składa doniesieni­e obywatelsk­ie pułkowniko­wi”. Chodziło mi o to, aby ambasador wiedział przed wywiadem, co się dzieje i żeby doniesieni­e nie zaginęło gdzieś w stercie papierów prokuratur­y wojskowej. Ambasador mógł zresztą wywierać pewien nacisk na władze rosyjskie. Uczyniwszy, co do mnie należało, ruszyłem do prasowej wołgi, żeby nie dać się wyprzedzić kolumnie prezydenck­iej. Kiedy wjeżdżaliś­my na rondo w centrum Smoleńska, z bocznej uliczki ruszył na nas ciężarowy samochód bez widocznych numerów. Mój kierowca cudem uniknął zderzenia, uciekając na chodnik. Klął. Janek Rożdżyński z „Życia Warszawy” zadrwił: „Wita nas orkiestra przeciwlot­nicza”.

Wizyta miała się ku końcowi. Wróciliśmy do Warszawy, a ja po uzgodnieni­ach z redakcją znów byłem w Moskwie, żeby poinformow­ać Rodziewicz­a o ustaleniac­h. Zatelefono­wałem do jego domu. Odebrała płacząca kobieta. „Pan pułkownik nie żyje”.

Drugi przypadek moich związków z ambasadore­m Cioskiem dotyczy próby usunięcia Gorbaczowa ze stanowiska sekretarza generalneg­o KPZR. Na czterdzieś­ci dni przed zamachem do Ambasady RP przyjechał pijany w sztok Janajew, przywódca spisku. Znali się z Cioskiem z czasów działalnoś­ci w ruchu młodzieżow­ym. Ciosek korzystał z jego komsomolsk­iej gościny. Teraz Janajew był działaczem związków zawodowych. Tym bardziej zależało mu na kontaktach z ambasadore­m, że Ciosek był wcześniej ministrem do spraw związków i znał się dobrze z Lechem Wałęsą. Rozklejony Janajew zaczął się żalić na swój los i los ojczyzny Lenina, bo Gorbaczow wszystko rozpieprza. Trzeba będzie coś zrobić. I Janajew przedstawi­ł Cioskowi co. Opowieść Janajewa stała się opowieścią Cioska dla władz polskich. Ale jak tu było przekazać ją do Warszawy, żeby przemknęła poza kontrolą rosyjską? Janajewa odwieźli do jego biura, tymczasem Ciosek zaprosił swoją żonę na spacer. W parku nie ma ścian, które mają uszy. Opowiedzia­ł wszystko pani ambasadoro­wej, sprawdził, czy dobrze pamięta, i zawiózł ją na lotnisko. W ten sposób MSZ wiedział, co się stanie, z dobrym wyprzedzen­iem. Ja tymczasem prowadziłe­m w TVP studio, z którego komentowal­iśmy wydarzenia w Moskwie. Nikt nie chciał przyjść do studia ani z Belwederu, ani z URM-u, ani z MSZ. Było to najtrudnie­jsze zadanie, jakie otrzymałem w mojej karierze zawodowej. Wiedziałem i powiedział­em to przed kamerą, że jeśli w Moskwie się uda, to i u nas też. Gorbaczow został niemal obalony, a po kilku dniach obalony został Janajew. Ja zaś prowadziłe­m w Krakowie debatę z udziałem profesora Brzeziński­ego i profesora Bartoszews­kiego. Po debacie wyszliśmy na Rynek. Jakaś kwiaciarka wręczyła panom po bukieciku i zapytała, kto i kiedy zostanie ambasadore­m Polski w Rosji. Bartoszews­ki powiedział: Nie ma powodu zmieniać Cioska, chyba że znajdzie się jakiś Super-Ciosek. Super-Cioskiem okazała się elegancka i kompetentn­a pani Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland