Super-Ciosek
Był działaczem studenckim, potem partyjnym i na koniec trzykrotnie ambasadorem w Moskwie: PRL – w ZSRR, RP – w ZSRR i RP – w Federacji Rosyjskiej. Do roku 1989 nie można było zrobić kariery politycznej w Polsce bez wcześniejszej obecności na placówce w Moskwie. Po tej dacie nie można było zrobić kariery politycznej w Polsce po pobycie w Moskwie. Przyglądałem się jego pracy najpierw z daleka, potem z bliska. Oto kilka epizodów, z których każdy można rozpisać do rozmiarów książki.
Było to w Katyniu podczas wizyty prezydenta Wałęsy. Ksiądz Zdzisław Peszkowski odprawiał mszę świętą. Wygłaszał kazanie w stylu: „Panie pułkowniku Wołodyjowski! Larum grają!”. Lekcję czytał oficer Armii Czerwonej w randze pułkownika o polskim nazwisku. Znaliśmy się od wczoraj, od koktajlu w polskiej ambasadzie. Podszedł do mnie, żeby powiedzieć, że nazywa się Rodziewicz, jest krewnym pisarki Marii Rodziewiczówny, i że służy w armii sowieckiej jako prokurator wojskowy. Kazałem – ciągnął dalej – przynieść z archiwum teczkę generała Okulickiego. Chcę o nim napisać książkę. Czy „Polityka”, którą wtedy reprezentowałem, byłaby zainteresowana drukiem fragmentów? Jestem z pochodzenia Polakiem i do niedawna nie mógłbym żądać takich dokumentów. Ba, nie mógłbym nawet zbliżyć się do budynku prokuratury. Wydało mi się, że mam wyjątkową okazję do zdobycia hitu. Powiedziałem Rodziewiczowi, że po zakończeniu wizyty prezydenta uzgodnię szczegóły z redakcją. Było jasne, że weźmiemy książkę do druku, może nawet całą.
Tymczasem wracajmy na mszę do Katynia – pułkownik przy ołtarzu, a piszący te słowa na brzeżku lasu, w pobliżu drogi, żeby mi kolumna nie uciekła. W tym samym lasku tuż koło mnie przystanął jakiś chłopina miętoszący kaszkiet w dłoni. „Cóż wy tak ciągle o tych oficerach gadacie, jak gdyby tylko oni byli tu zabijani? A ilu tu cywilów zginęło! Wiem, kto strzelał. Oni tu niedaleko mieszkają i żyją sobie z wygodnych emerytur”. Usłyszawszy to, podszedłem do Rodziewicza, żeby mu powiedzieć, że tam w lesie stoi człowiek, który być może złoży doniesienie na temat uczestników zbrodni katyńskiej. Pułkownik z ociąganiem, bo przecież uczestniczyliśmy w nabożeństwie, zgodził się pójść ze mną do chłopa w kaszkiecie, który cały czas coś mamrotał. Pułkownik zwrócił się do niego językiem urzędowym: „Dawaj biliet” (pokaż dowód). Chłopina wyglądał na przerażonego. „Dawaj, nie bojsa. Daże uże my nie boimsia”. (Pokaż, nie bój się. Nawet my już się nie boimy). Chłop wygrzebał coś zza pazuchy, a ja tymczasem podszedłem do ambasadora Cioska. Znaliśmy się jeszcze z czasów ZSP (Zrzeszenie Studentów Polskich). „Staszku – powiedziałem – chodź ze mną na brzeg lasu, tam jakiś świadek zbrodni składa doniesienie obywatelskie pułkownikowi”. Chodziło mi o to, aby ambasador wiedział przed wywiadem, co się dzieje i żeby doniesienie nie zaginęło gdzieś w stercie papierów prokuratury wojskowej. Ambasador mógł zresztą wywierać pewien nacisk na władze rosyjskie. Uczyniwszy, co do mnie należało, ruszyłem do prasowej wołgi, żeby nie dać się wyprzedzić kolumnie prezydenckiej. Kiedy wjeżdżaliśmy na rondo w centrum Smoleńska, z bocznej uliczki ruszył na nas ciężarowy samochód bez widocznych numerów. Mój kierowca cudem uniknął zderzenia, uciekając na chodnik. Klął. Janek Rożdżyński z „Życia Warszawy” zadrwił: „Wita nas orkiestra przeciwlotnicza”.
Wizyta miała się ku końcowi. Wróciliśmy do Warszawy, a ja po uzgodnieniach z redakcją znów byłem w Moskwie, żeby poinformować Rodziewicza o ustaleniach. Zatelefonowałem do jego domu. Odebrała płacząca kobieta. „Pan pułkownik nie żyje”.
Drugi przypadek moich związków z ambasadorem Cioskiem dotyczy próby usunięcia Gorbaczowa ze stanowiska sekretarza generalnego KPZR. Na czterdzieści dni przed zamachem do Ambasady RP przyjechał pijany w sztok Janajew, przywódca spisku. Znali się z Cioskiem z czasów działalności w ruchu młodzieżowym. Ciosek korzystał z jego komsomolskiej gościny. Teraz Janajew był działaczem związków zawodowych. Tym bardziej zależało mu na kontaktach z ambasadorem, że Ciosek był wcześniej ministrem do spraw związków i znał się dobrze z Lechem Wałęsą. Rozklejony Janajew zaczął się żalić na swój los i los ojczyzny Lenina, bo Gorbaczow wszystko rozpieprza. Trzeba będzie coś zrobić. I Janajew przedstawił Cioskowi co. Opowieść Janajewa stała się opowieścią Cioska dla władz polskich. Ale jak tu było przekazać ją do Warszawy, żeby przemknęła poza kontrolą rosyjską? Janajewa odwieźli do jego biura, tymczasem Ciosek zaprosił swoją żonę na spacer. W parku nie ma ścian, które mają uszy. Opowiedział wszystko pani ambasadorowej, sprawdził, czy dobrze pamięta, i zawiózł ją na lotnisko. W ten sposób MSZ wiedział, co się stanie, z dobrym wyprzedzeniem. Ja tymczasem prowadziłem w TVP studio, z którego komentowaliśmy wydarzenia w Moskwie. Nikt nie chciał przyjść do studia ani z Belwederu, ani z URM-u, ani z MSZ. Było to najtrudniejsze zadanie, jakie otrzymałem w mojej karierze zawodowej. Wiedziałem i powiedziałem to przed kamerą, że jeśli w Moskwie się uda, to i u nas też. Gorbaczow został niemal obalony, a po kilku dniach obalony został Janajew. Ja zaś prowadziłem w Krakowie debatę z udziałem profesora Brzezińskiego i profesora Bartoszewskiego. Po debacie wyszliśmy na Rynek. Jakaś kwiaciarka wręczyła panom po bukieciku i zapytała, kto i kiedy zostanie ambasadorem Polski w Rosji. Bartoszewski powiedział: Nie ma powodu zmieniać Cioska, chyba że znajdzie się jakiś Super-Ciosek. Super-Cioskiem okazała się elegancka i kompetentna pani Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz.