Nowa Anglia. Tak daleko, tak blisko
Tam, gdzie dojrzewała Ameryka – tak określa Nową Anglię Cameron Sperance, związany z gazetą „Boston Globe” autor przewodników. Wyprawa w te rejony to hit dla wielbicieli turystycznych atrakcji i poszukiwania europejskich tropów, także polskich.
Z Chicago do Nowej Anglii, jak nazywa się pierwsze stany Ameryki: Maine, New Hampshire, Vermont, Massachusetts, Rhode Island i Connecticut, trasa prowadzi przez różnorodne tereny. Każdy w swojej odmienności stanowi dla turysty z Europy zbiór pełen niespodzianek. Zanim dotrzemy, z przystankiem w Syracuse (tak, tak, tym, o którym śpiewała Maryla Rodowicz!), do New Hampshire, gdzie czeka nas była chicagowianka Asia z rodziną, mijamy Indianę, Ohio, Pensylwanię, stan Nowy Jork i Vermont.
Krajobrazy, architektura, mieszkańcy – to wszystko sprawia, że podróż upływa szybko, mimo że do celu mamy ponad tysiąc mil. W Ohio do sklepu przy stacji benzynowej (najtańsze paliwo na trasie) w kolasce ciągniętej przez młodego, żwawego konika podjeżdżają amisze. Tutaj, jak i w sąsiednim stanie, jest sporo ich farm. W charakterystycznych skromnych, szarych mundurkach i słomianych kapeluszach brodaci mężczyźni robią drobne zakupy na stacji. Najmłodszy z nich wychodzi z kolorowym batonem w ręku. Nieco od niego starszy młodzieniec odmachuje na moje powitanie.
Macham, ku zdziwieniu towarzyszy mojej podróży, bo pierwszy raz na żywo widzę amiszów. Taka spontaniczna reakcja. To zamknięta społeczność, dlatego uśmiechnięty młody brodacz budzi chyba jeszcze większe zdziwienie niż moja uciecha na widok kolaski dwukółki i jej pasażerów. Na stacji benzynowej w stanie Vermont, gdzieś w górach Appalachach, czas również się zatrzymał. Obsługuje nas kobieta, właścicielka stacji, która – ku zdziwieniu kierującego naszym autem – sama wlewa benzynę. – Czuję się jak w Europie – stwierdza kierujący, przyzwyczajony do wszechobecnej tu samoobsługi. Stacja to dystrybutory i mały warsztat. Zanim dojedziemy do Alton Bay w New Hampshire, mamy próbkę tego, co nas tutaj czeka – góry są coraz wyższe, droga wije się w górę serpentyną. Kiedy dojeżdżamy do celu podróży, wita nas rozległe jezioro Winnipesaukee, nad którym leży wypoczynkowe Alton Bay.
Nazwa jeziora nawiązuje do rdzennych mieszkańców tych ziem, Indian.
Zanim poznamy jego uroki i doliczymy się podczas pływania łodzią dwudziestu z ponad trzystu wysp, gospodarze witają nas w swoim zatopionym w lesie domu. Asia Fencer i jej mąż David, na co dzień będący szeryfem w pobliskiej miejscowości Stratford, będą dla nas przez kilka najbliższych dni przewodnikami po tej pięknej krainie. Asia, urodzona w Białymstoku, od dziecka mieszkająca w Chicago, kilka lat temu „za mężem” wyemigrowała do New Hampshire i tu zakochała się w lasach, jeziorach, górach. To za sprawą tej miłości poznamy uroki nie tylko jeziora Winnipesaukee, lecz także liźniemy niepowtarzalnej urody Gór Białych, jednego z pasm Appalachów. Liźniemy, bo na ich zwiedzanie potrzeba tygodni, a my mamy kilka dni.
Góry Białe wraz z najwyższym szczytem Mount Washington (1917 m n.p.m.) budzą szacunek. Z pozoru zielone, łagodne, porośnięte gęstym lasem, z licznymi wodospadami, które ożywają na wiosnę, kiedy z gór spływają kaskady wody, potrafią pokazać wyższość nad człowiekiem. Po ponad godzinie drogi z Alton Bay docieramy do miejsca, gdzie w sierpniu 1826 roku kamienna lawina zabiła całą rodzinę. Jej członkowie, wystraszeni odgłosem toczących się kamieni, wyszli przed dom. Wszyscy zginęli. Dom ocalał. Upamiętnia to tablica, przy której zatrzymują się turyści. Głazy wielkości samochodu można jeszcze oglądać w pobliskim lesie, na stoku. Co ciekawe, na Mount Washington toczy się akcja najnowszego filmu Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta z Naomi Watts w roli głównej pod tytułem „Infinity Storm”. Nazywany thrillerem survivalowym pokazuje Górę Waszyngtona w pełnej grozie. Choć generalnie w New Hampshire panuje klimat kontynentalny, z krótkim, dość chłodnym latem i mroźną zimą, Góry Białe znane są z ekstremalnych warunków pogodowych. W filmie Małgorzaty Szumowskiej Mount Washington „udawały” góry europejskie, bodajże w Słowenii, ale każdy, kto obejrzał ten zrealizowany za skromne środki film, wie, że prawdziwy klimat został dobrze oddany.
Na wodzie mniej nam strasznie, tym bardziej że David jest nie tylko szeryfem, lecz także członkiem Straży Przybrzeżnej na Atlantyku. Winnipesaukee to największe jezioro w New Hampshire, ma ponad 40 kilometrów długości i 19 szerokości. Z wody widać kondominia i piękne rezydencje. Swoje domy na lato mają tutaj m.in. Drew Barrymore, June Osborn, Jimmy Fallon, Britney Spears i Steven Tyler. Plaż jest niewiele, ale za to jezioro ma – poza głębiami i niebezpiecznymi dla łodzi podwodnymi wyspami – także płycizny. Na nich odbywają się najlepsze imprezy, jak twierdzą znawcy tematu. Ale i zimą te tereny, z powodu mnogości stoków narciarskich, są bardzo popularne. – Śniegu potrafi napadać po pas albo i więcej – mówi Asia Fencer. – Dla dzieci to wielka frajda, nam w odgarnięciu drogi do domu pomaga śnieżny pług. Jak przyznaje, oboje z mężem kochają to miejsce. I choć w Chicago Joanna czuła się jak w domu, ten prawdziwy znalazła w ciszy i spokoju Alton Bay. Czego jej tutaj, w New Hampshire, brakuje? – Polonia jest niewielka, nie tak jak w Chicago – przyznaje. Nie ma tu żadnych polskich sklepów. Dlatego trochę tęskni za polskim chlebem. I kiełbasą, ogórkami do zakiszenia. Polską kiełbasę, która pojechała z nami z Chicago (błogosławieństwo turystycznej lodówki!) zjedliśmy, wraz z chlebem, po upieczeniu w ognisku, wieczorem, pod rozgwieżdżonym niebem. I choć, jak nam powiedziano, specjalnością kuchni New Hampshire są ryby i owoce morza, kiełbasa smakowała wybornie. Może nie jest alternatywą dla homara, ostryg, przegrzebków czy kalmarów, ale w pewnych okolicznościach nocne Polaków rozmowy przy dobrej polskiej kiełbasie toczą się najlepiej. I tak też było w Alton Bay.
Słodko, słodko! Tak wita nas Boston, największe miasto w stanie Massachusetts. W kolejce po najlepsze w tej części Stanów cannoli na Hanover St. stoimy w międzynarodowym tłumie. Być w Bostonie i nie spróbować słodkości w „Mike’s Pastry”, to tak, jak napić się w Bostonie gorącej herbaty. A o co, przepraszam, chodzi? Chrupiące ciasto. Słodkie serowe nadzienie z ricotty, dopełnione na przykład pistacjami...
Sycylijska rolka znana jest daleko poza Kolebką Wolności, jak nazywany bywa Boston. Nam może się kojarzyć z nieporównywalnym smakiem pączków od Bliklego. A brak herbaty ma historyczne konotacje. Picie tego gorącego napoju zostało zwyczajowo zabronione z powodu awersji do Anglików. To jeden z wczesnych epizodów rewolucji amerykańskiej, kiedy to w 1773 roku przebrani za Indian koloniści zrzucili do morza skrzynie z herbatą, protestując w ten sposób przeciw tzw. ustawie o herbacie, dającej Anglikom prawo do jej sprzedaży w amerykańskich koloniach z pominięciem ceł i podatków. To historia w największym skrócie. Kto ma ochotę na głębszą wiedzę, powinien zwiedzić Boston Tea Party Ships & Museum i osobiście wylać tam herbatę do morza, co jest możliwe dzięki interaktywnej ekspozycji.
Spacer po Bostonie przysparza niezapomnianych wrażeń. Dla Europejczyków to podróż w przestrzeni – z jednego kontynentu na drugi. Daleko bowiem miastu do typowo amerykańskich metropolii. W każdym przewodniku da się wyczytać, że przypomina, poza typowymi amerykańskimi elementami, europejskie miasto. Tylko rzec by można – oldskulowe. Brukowane, wąskie uliczki, domy z czerwonej cegły z przylepionymi do nich schodami przeciwpożarowymi (to już Ameryka), donice i skrzynie z kwiatami, kameralne restauracje i kawiarnie, które są otwarte na ulicę, kusząc przechodniów. Wędrując nabrzeżem z widokiem na port i przystanie jachtowe, można się skusić w jednym z popularnych lokalików na lobster roll – bostońską specjalność. Bo być w Bostonie i nie zjeść homara...
W poszukiwaniu filmowych tropów (w Bostonie powstały m.in. takie filmy jak „Firma” z Tomem Cruise’em
czy „Werdykt” z Paulem Newmanem) kobieca część naszej wyprawy do Nowej Anglii rusza w kierunku Beacon St. To tutaj, pod numerem 14, na siódmym piętrze, miała biuro niezapomniana Ally McBeal! Budynek w ścisłym centrum Bostonu stoi niewzruszony na wzruszenia dziesiątków tysięcy turystek, które chcą właśnie tutaj zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. A przecież fikcyjna postać zagrana przez Calistę Flockhart ma w Bostonie wielu konkurentów do tytułu „To trzeba zobaczyć”. Cóż, każdy ma to, czego oczekuje.
Zwiedziwszy ważne dla miasta, powstałego w 1636 roku, miejsca, zatrzymujemy się na chwilę odpoczynku w urokliwym parku Boston Common. I dalej w drogę, bo czeka nas nie lada gratka – Harvard! Chcemy zobaczyć miejsce, które uznane jest za najlepszą uczelnię świata i to z niebywałej perspektywy – oczyma wykładającego tu przez lata poety i tłumacza Stanisława Barańczaka. Poprowadzi nas (mentalnie) Dariusz Pawelec, autor publikacji „Boston Barańczaka”, która ukazała się jako część „Ameryki Barańczaka” w Krakowie w 2018 roku.
Poeta i wykładowca mieszkał w podbostońskim Newtonville. Za czasów jego pracy w Harvardzie wiele obiektów tego miasta zostało, jak to określa Dariusz Pawelec, „wykorzystane poetycko”. Na przykład kościół katedralny w Bostonie znany z wiersza „Msza za Polskę w St. Paul’s Church” z 1984 roku czy Brattle Street („Królewska Droga”, przy której mieszkał niegdyś George Washington) z wiersza „Naród, któremu lepiej się powiodło”. Barańczak tkwił po uszy nie tylko w poezji. „Sezon w sezon – pisze Dariusz Pawelec – był świadkiem, jak w dekadzie lat 80. wielcy Celtowie osiągali niebotyczne szczyty koszykarskiego kunsztu”. I jakkolwiek barwy bojowe Boston Celtics są bardzo ożywcze i twarzowe (głęboka, soczysta zieleń), to dotarcie do nowoczesnego TD Garden, stadionu, który zastąpił wyburzony Boston Madison Garden, zostawiamy męskiej części załogi wyprawy do Nowej Anglii. Całym już składem wracamy do centrum, by na zakończenie krótkiego – zbyt krótkiego – pobytu w Bostonie zobaczyć lśniącą jak lustro Hancock Tower (obecnie 200 Clarendon Street), powstały w 1976 roku najwyższy wieżowiec w mieście. Budynek zaprojektowany został przez architekta Henry’ego N. Cobba w pracowni M. Pei & Partners, tej samej, w której zaprojektowano piramidę z dziedzińca Luwru w Paryżu. To znów sygnał, że Europa jest blisko, niespodziewanie blisko. Dzieli nas jedynie kilka tysięcy kilometrów... Tymczasem przed nami droga do domu, do Chicago. A po drodze, bo to, bagatela, prawie rzut beretem, ponad siedem godzin jazdy, Niagara Falls. Ale to już temat na inną relację z podróży.