Cudactwo to jeszcze nie cud
Chyba nic nie zwiastuje kryzysu bardziej niż fakt, że wydawnictwo Bauer zamknęło pismo „Cuda i Objawienia”. Widać wyraźnie, że nawet profesjonaliści przestali liczyć na cud i doszli do wniosku, że żaden im nie pomoże, choć przez kilka lat w sposób nadprzyrodzony podreperowywał im on budżet. Można bowiem przyjąć, że większym cudactwem jest wydawanie takiego pisma przez to niemieckie wydawnictwo niż jego niewydawanie. Jednej rzeczy z pewnością wydawnictwo zrobić bowiem nie mogło, tzn. wypuszczać jego niemieckiej wersji na swój własny rynek, bo tam byłoby wzięte za pismo satyryczne. Choć i to nie wiadomo, bo z humorem u Niemców, jak wiadomo, słabo, a może jeszcze gorzej niż z wiarą w cuda religijne.
Jakimś cudem stało się więc to, że rynek prasy polski i niemiecki upodobniły się do siebie i nie traktuje się już nas jako zacofanych w poglądach i upodobaniach tubylców, którym wciska się jakieś paciorki.
Koniec „Cudów i Objawień” nie powinien więc wcale nas martwić, ale mocno zastanawiać, ponieważ zjawiska te zwykle w kryzysie się raczej nasilają, a nie słabną. Dowodzi tego ponad wszelką wątpliwość historia cudów w PRL-u, której poświęcił (poświęcił!) trochę uwagi ostatni dodatek Historia do Rzeczpospolitej. Cuda wybuchały zawsze w okresach kryzysowych i cichły podczas normalizacji, a sprawiają kłopoty z ich opisywaniem jeszcze teraz, po latach.
Rzeczpospolita w swym dodatku pisze, że przez władze były traktowane jako zabobony i zjawiska te zawsze były dla aparatu „rzekome”. (Rozczuliłem się przy dawno niesłyszanym słowie „aparat” na oznaczenie aktywu partyjnego, które wykpił już Majakowski: „Z mojego aparata jestem rad, ja i mój aparat”.) Ale czy my dziś możemy podzielać zapatrywania owego „aparatu”? Jakoś głupio, a przecież trudno inaczej.
Autor, Tomasz Nowak, zestawia odnotowane wówczas (nie tylko przez UB) wydarzenia cudowne: Matka Boska na obrazie w Lublinie zaczęła płakać, w Wyszkowie – ruszać powiekami, a w innym miejscu Lublina poruszała głową. Szkopuł w tym, że – choć same te zjawiska były niepotwierdzone, a władze PRL marnowały wiele energii na zwalczanie cudów i objawień bezskutecznie – to ich konsekwencje były czysto realne i często drastyczne.
Na placu przed katedrą lubelską zginęła dwudziestolatka, a 19 innych osób zostało rannych w wyniku panującego podniecenia i wywołanej paniki. Miejscowy „Sztandar Ludu” wypuścił wtedy nadzwyczajny dodatek – rzecz w socjalizmie rzadka – a dziś ta gorliwość dziennikarska jest tylko powodem podejrzeń. Jeszcze do dziś za zamieszki przed lubelską katedrą wszyscy przerzucają się odpowiedzialnością: teraz Instytut Pamięci Narodowej, który z urzędu oskarża o wszystko tajną policję, po upływie pół wieku przedstawił hipotezę, według której agent UB zrzucił na dziewczynę cegłę lub deskę z rusztowania. W Instytucie tym przyjmują na wiarę, że cud mógł się zdarzyć samoistnie, proszę bardzo, ale przecież nie to, żeby samo pod naporem runęło rusztowanie. Było więc jak w znanej piosence „Stał się cud pewnego razu”, gdzie „drzwi się same otwierały, gdy się baby mocno pchały”. Co potwierdza jeszcze fakt, że kiedy władze kościelne podjęły decyzję o zamknięciu katedry wierni wyłamali drzwi świątyni.
Ciekawa jest ta terminologia: do świątyni włamywali się jako wierni. IPN w zależności od zapotrzebowania raz traktuje zgromadzonych jako tłum, a raz jako pielgrzymów, przyjmując, że tłum zadeptał pielgrzymów; zupełnie odwrotnie niż „Sztandar Ludu”, w którym pielgrzymi zadeptywali tłum.
Mimo że wszystko ciągle jest badane, nic nie zostało nigdy wyjaśnione poza wstępną ekspertyzą, że pobrane z miejsca zacieku na obrazie próbki (z łuku brwiowego, oka lewego i ręki prawej Madonny) nie zawierały ani krwi, ani łez. Badanie nie pozwoliło ustalić jej składników. Ponownych badań nie przeprowadzono, ponieważ ciecz wyschła.
Chociaż władze kościelne ani tego, ani żadnego innego cudu z PRL-u nie uznały za prawdziwy, a sami księża przekonywali swoich parafian, że w tym zjawisku nie ma nic cudownego, dziś „akcję antycudową” ze strony służb porządkowych, administracji państwowej i ówczesnej prasy dolicza się do zbrodni komunistycznych.
W sumie nie wiadomo, czemu wiara w zjawiska nadprzyrodzone była dla władz groźna – dziwi się dzisiejszy autor. Zjawiska nadprzyrodzone – choćby i nieistniejące – lepiej przecież do swoich celów wykorzystać.
Tego władze powoli się nauczyły. Propaganda państwowa od dawna posługuje się Bożym Narodzeniem, a Wigilia – niebędąca nawet wolnym dniem – jest niekwestionowaną największą świętą każdego kalendarza.
Już na miesiąc przed redakcja Newsweeka – pisma niedarującego Kościołowi żadnej szopki – wypuściła pięćdziesięciostronicowy dodatek prezentowy, w którym – dość nieoczekiwanie jak na siebie – przyznaje, że ponad dwie trzecie Polaków uważa, że te święta kościelne to magiczny czas itd., o ile tylko się coś kupi.
Za to religiancki tygodnik Sieci stawia na ascezę i jako jedyną propozycję pod hasłem: Zrób bliskim prezent na święta, radość potrwa cały rok oferuje zakup samych siebie, tj. prenumeraty tygodnika. Przygotowuje czytelników na to, że na żadną radość więcej niż ta liczyć nie mogą.