Lekcja antyfutbolu
Kibice reprezentacji Polski, którzy nie doświadczyli sukcesów narodowej drużyny z lat 70. i 80., przy okazji każdego XXI-wiecznego mundialu rozprawiali i marzyli o mitycznym wyjściu z grupy. Gdy w końcu, po 36 latach oczekiwania, ta sztuka się udała, smak awansu okazał się wyjątkowo gorzki.
2002 rok – Korea i Japonia, 2006 – Niemcy, 2018 – Rosja. Przed każdym z wspominanych turniejów z udziałem Polaków nadzieje i oczekiwania były ogromne. Najpierw Jerzy Engel buńczucznie zapewniał nas, że do Azji lecimy po puchar. Ekipa Pawła Janasa brawurowo przeszła przez eliminacje, grając w efektowny sposób. Z kolei po drużynie Adama Nawałki, która zanotowała dobry występ na Euro 2016, liczyliśmy na powtórkę podczas ostatniego mundialu. Kończyło się zawsze w ten sam sposób. Według „sprawdzonego” schematu. Meczami otwarcia, o wszystko i o honor. Scenariusz katarskiego mundialu z udziałem Biało-Czerwonych okazał się inny. Specjalnie nie pompowano balonika, nikt nie wietrzył spektakularnego sukcesu. Tymczasem Polacy zrealizowali główny cel i po trzech grupowych meczach pozostali w grze. Brzmi pięknie? Tylko teoretycznie i tylko dla tych, którzy nie oglądali naszych meczów...
0:0 z Meksykiem na „dzień dobry” podcięło skrzydła nawet największym optymistom. Nie chodzi o sam brak wygranej, ale przede wszystkim o styl (a właściwie jego brak), jaki zaprezentowała nasza drużyna. Powoływanie się na pecha i wdawanie się w pozbawione większego sensu spekulacje, że „gdyby Robert Lewandowski wykorzystał karnego”, jest zakrzywianiem rzeczywistości. Inauguracyjny występ reprezentacji wypadł mizernie. Pocieszano się, że gorzej grać się nie da. Niestety, dało się...
Przed drugim meczem z Arabią Saudyjską, która w pierwszej kolejce sprawiła gigantyczną sensację, wygrywając z Argentyną, drżeliśmy przed szerzej nieznanym rywalem. Na szczęście w bramce mieliśmy Wojciecha Szczęsnego, bezapelacyjnie najjaśniejszą postać polskiej drużyny. Bramkarz Juventusu Turyn rozgrywa rewelacyjny turniej, odkupując wszystkie poprzednie wpadki, jakie zdarzało mu się notować w najważniejszych meczach w reprezentacyjnej karierze. Obronił karnego, ale i szalenie trudną dobitkę – ta interwencja ma szansę stać się najbardziej spektakularną paradą całego mundialu – i sprawiał bardzo pewne wrażenie między słupkami w całym meczu. – Polska ściana! – zachwycały się Szczęsnym brytyjskie media. Jeszcze większa lawina komplementów dla 32-latka posypała się kilka dni później. Wracając do meczu z Arabią, należy uczciwie oddać, że pokazaliśmy się z niezłej strony. Kilka akcji mogło się podobać, a dwubramkowa wygrana mogła być nawet wyższa. Nareszcie przełamał się Robert Lewandowski, strzelając swojego pierwszego gola w biało-czerwonej koszulce na mistrzostwach świata. O tym, jak olbrzymi głaz spadł z serca naszego kapitana, świadczą łzy, jakimi „Lewy” zalał się, ciesząc się z tego trafienia. Wszystko to sprawiło, że nagle i wielka Argentyna przestała wydawać się tak straszna i w narodzie odżyły nadzieje. Minorowe nastroje błyskawicznie zastąpił huraoptymizm. Z marszu zapomnieliśmy, że mimo wszystko Arabia to jedynie kopciuszek mistrzostw...
Kalkulacjom nie było końca. Mamy wszystko we własnych nogach. Byle nie przegrać z Messim i spółką. A jeśli przegrać, to nie za wysoko. Skoro Arabia dała radę, to może i my z nimi wygramy... Do przerwy było 0:0, a nieoceniony Szczęsny konsekwentnie budował swój mundialowy pomnik. Po raz drugi na katarskich boiskach obronił karnego, kapitalnie odczytując intencje samego Messiego! Z takim gigantem w bramce musi być dobrze! Za to drugie 45 minut okazało się koszmarem, który – paradoksalnie – zakończył się... happy endem. Porażka z Argentyną (0:2), przynajmniej „na papierze”, nie brzmi jeszcze tak źle. Za to fakt, że na boisku nie zaprezentowaliśmy absolutnie niczego i nie wykazaliśmy najmniejszej woli skonstruowania jakiegokolwiek zagrożenia w ofensywie, jest upokorzeniem. Wyczekiwanie na ostatni gwizdek i modlenie się, aby tylko Argentynie nie zachciało się skarcić nas za bardzo, było skrajnie żenujące. Sztab szkoleniowy skupił się na śledzeniu tego, co dzieje się w rozgrywanym równolegle meczu (Meksyk – Arabia Saudyjska) i gorączkowo przeliczał nasze stracone bramki i te, które zdobywał Meksyk. Wystarczyło. Udało się. Wychodzimy z grupy. W środowy wieczór mogliśmy ogłosić historyczne wydarzenie. Wielka radość? Tę wykazywał przede wszystkim Michniewicz, który – jakkolwiek by patrzeć – zrealizował swój cel. Za to nami, kibicami i dziennikarzami, targały bardzo mieszane uczucia. Bo jak tu cieszyć się z takiej „zwycięskiej porażki”? Porażające są także statystyki. Przeciwko Argentynie nie oddaliśmy żadnego (!) celnego strzału. Co gorsza, we wszystkich trzech grupowych meczach mieliśmy ich raptem cztery. Cztery próby przez 300 minut. OK, drużyny Michniewicza słyną z defensywnego stylu gry, ale w tym wypadku słowo „styl” jest dużym nadużyciem. Polska? Najbrzydziej grająca drużyna w Katarze. Światowe media są zgodne i już zdążyły przyznać nam ten niechlubny tytuł. I trudno się za to obrażać.
Pewny siebie Czesław Michniewicz i tak będzie wygranym. Prawdopodobnie, bez względu na wszystko, pozostanie selekcjonerem przynajmniej do końca nadchodzących eliminacji do Euro 2024, bowiem podobno taki zapis miał w kontrakcie z PZPN-em (wyjście z grupy wiązało się z automatycznym przedłużeniem umowy). Piłkarze? Ci są już bardziej powściągliwi i szczerze mówili, że zwłaszcza o meczu z Argentyną woleliby jak najszybciej zapomnieć. Awans do fazy pucharowej oznacza też solidną finansową premię. FIFA wypłaci naszemu związkowi cztery miliony dolarów do podziału. A kibice? Jedni są zniesmaczeni, głosząc nawet, że woleliby, aby takiego awansu w ogóle nie było. Inni szyderczo zastanawiają się, „ile możemy przegrać z Francją”, żeby grać dalej. Są też tacy, którzy twierdzą, że po latach nikt nie będzie pamiętał o stylu, a wyjście z grupy jest historycznym wyczynem. Niemniej, naprawdę trudno będzie zapomnieć, jak do tego doszło. Przypominanie Grecji i jej sensacyjnego mistrzostwa Europy z 2004 roku także jest nie na miejscu. Po pierwsze, reprezentanci Hellady wygrali cały turniej, a nie tylko awansowali do najlepszej szesnastki. Po drugie, ich ultradefensywny styl miał w sobie jednak o wiele więcej jakości i przyniósł wygrane m.in. nad Portugalią czy Francją. A po trzecie, nie mieli w składzie takich zawodników, jak chociażby Roberta Lewandowskiego, jednego z najlepszych piłkarzy na świecie. Na pocieszenie, w przeciwieństwie do faworyzowanych Niemców, Belgów czy Duńczyków, którzy sprawili swoim fanom potężny cios, żegnając się z mundialem już po trzech pierwszych meczach, my przynajmniej raz jeszcze zasiedliśmy przed telewizorami, żeby uwierzyć, że z genialnym Szczęsnym między słupkami możemy pokusić się o kolejny cud...
MACIEJ WOLDAN
Tekst powstał przed meczem 1/8 mistrzostw świata Francja – Polska