Świat w sobie
Umiera tylko to, co śmiertelne, co nieśmiertelne
zostaje w Luwrze. Mona Lisa jest tylko wabikiem. Tam jest wszystko, mawiał Cézanne, ojciec modernizmu. To nie zabytek, największe i najpiękniejsze muzeum świata, to świat sam w sobie. Tu spotykają się boginie i madonny, dziewice i kurtyzany, rozpustni szaleńcy i bogobojni cnotliwcy. Na piętrze można odszukać daleką Arkadię, w podziemiach zaświaty, na parterze piękności wszech czasów. Każdego dnia ściąga publiczność wielkości średniego miasta, rocznie osiem milionów. Muzealny rekord świata.
Luwr to symbol Paryża, francuskiej kultury, której towarzyszy od czasu średniowiecza. Za Ludwika XIV mieszkało w nim dużo kurtyzan, były ozdobą pałacu. Dziś jego najsłynniejszą twarzą jest Mona Lisa Leonarda da Vinci, który pod koniec życia był nadwornym malarzem króla Francji Franciszka I. Zgromadzono tu dzieła powstałe w ciągu pięciu tysiącleci. Tworzą niezwykle bogatą kolekcję, powiększaną w drodze podbojów, zakupów, legatów, darowizn. To morze sztuki, należące do wszystkich szkół i okresów – od mezopotamskiego posążka modlitewnego Ebih-il po współczesną czerń zmarłego niedawno Pierre’a Soulages’a – można opłynąć „Statkiem szaleńców” Hieronima Boscha.
Symbolem nowych czasów jest futurystyczna piramida ze szkła i stali, postawiona według projektu Ieoh Ming
Peia, amerykańskiego architekta chińskiego pochodzenia. 666 kryształowych rombów wznosi się na wysokość 22 metrów pośrodku Dziedzińca Napoleona nad głównym wejściem do podziemnego poziomu, gdzie rozbrzmiewa wielojęzyczny tłum wypełniający kawiarnie, sklepy, restauracje.
Sztuka. Estetyczne doznania, przygoda, podróż w nieznane. Starożytny Egipt, Luksor, Dolina Królów. Zaświaty, grobowce ze Starego Państwa, sarkofagi z Nowego Państwa. Śmierć pogodna, drogą prosto do słońca. Przygotowują do niej artyści faraona. Na jednej z kamiennych płyt napis: „Uczyń swego ducha silnym jak zaporę, po której spłyną najpotężniejsze fale”. Gdyby spełnić to polecenie anonimowego artysty sprzed 3,5 tysiąca lat, można by pójść pod każde – boskie czy piekielne – słońce.
Przede mną stu biesiadników. Wina dla wszystkich wystarczy. „Zaślubiny w Kanie Galilejskiej”. Pierwszy cud Jezusa. Veronese namalował ten obraz dla benedyktynów z klasztoru San Giorgio Maggiore w Wenecji, ale Bonaparte, urzeczony widokiem chrystusowego zwycięstwa, porwał dzieło jak dziewkę. Dziś jest największym płótnem Luwru, ale i najbardziej kruchym, co szczęśliwie dla Francuzów zdaniem ekspertów uniemożliwia jego repatriację do włoskiej ojczyzny.
Z Wenecji przemieszczam się do Afryki na wybrzeże Mauretanii Banc d’Arguin. A tam tragedia. Fregata „Meduza” płynąca do Senegalu rozbiła się na mieliźnie kilkadziesiąt kilometrów od brzegu. Oficerowie statku stłoczyli 140 ludzi na małej tratwie holowanej przez łódź ratunkową, którą sami zajęli. Obawiając się, że braknie żywności, odcięli cumy łączące ich z towarzyszami niedoli. Na tratwie zaczęła się kalwaria. Rozbitkowie wzajemnie się zabijali i zjadali. Kiedy w końcu na horyzoncie pojawił się dwumasztowiec „Argus”, zdołał wyłowić już tylko piętnastu ludzi, tylu przeżyło. Malarz Géricault zrobił z tej tragedii artystyczną alegorię elit na łodzi i ludu na tratwie.
W Luwrze jest lub było wszystko, nawet eksperymentalna konfrontacja arcydzieł sztuki dawnej z twórczością artystów współczesnych, mocno kontrowersyjnych. Jak Jan Fabre, belgijski artysta, który w ekspresji swojej sztuki używał krwi, moczu, spermy i innych wydzielin. Pamiętam jego performance w Luwrze wokół opozycji życia i śmierci, człowieka i zwierzęcia. Łączył sztukę plastyczną z teatralną, by „krwawić i wypróżniać się z siebie”. W obecności Leonardów, Tycjanów, Boschów, Rubensów, Rembrandtów czy innych van Eycków pokazał „Autoportret w kształcie największej na świecie ludzkiej glisty”. Umierająca glista miała cztery metry długości, leżała pośród nagrobnych płyt i powtarzała z playbacku po flamandzku: „Chcę wydobyć swoją głowę z zaciskającej się pętli historii”. Głowa to podobizna autora, który sobie jako zdychającej gliście powierza przesłanie regeneracji ziemi swoim gnilnym rozkładem. Bo ów gnilny rozkład jest niezbędny, trzeba go stale odnawiać w alegorycznym danse macabre, aby ofiarować Bogu bezsensowność.
Z kolei wymieniony już francuski książę ciemności Pierre Soulages ekscytował w prestiżowym Salonie Carré, sąsiadującym z galerią Apolla – czernią, której poświęcił swoją twórczość. Władczej, radykalnej, nieprzeniknionej, czarnej straży wszechrzeczy, od której wszystko się zaczęło. Czerń poprzedza światło, emituje jego promieniowanie, odbija je, pochłania. Bez niej niczego by nie było: ani Boga, ani natury, ani nas samych. Konsekwentna abstrakcja. Symfonia czerni, symfonia początku i końca. To przed Luwrem pożegnano zmarłego Soulages’a, jak wcześniej Georges’a Braque’a (1963), Le Corbusiera (1965) i André Malraux (1976). Zatęskniłem za światłem, za słońcem. Paryż to przecież Miasto Światła (Ville Lumière).
Wychodzę z Luwru. W ogrodach Tuileries witają mnie nagie dziewczyny Maillola. Szkoda, że są z brązu.