To koniec mody na żołnierzy wyklętych?
Od 12 lat 1 marca jest Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Tym samym na specjalnych uroczystościach wspominali ich zarówno prezydent, jak i premier.
Temat podziemia niepodległościowego po 1945 roku jest skomplikowany, przede wszystkim dlatego, że nie jest to temat historyczny. Nieważne, jak rzetelnie zachowywałby się badacz i jak dokładnie studiował materiały, po wygłoszeniu opinii i tak zostałby zakwalifikowany do jednego z dwóch obozów. Podział jest zero-jedynkowy. Jeśli ktoś wspomina heroizm wyklętych, to z pewnością jest pisowcem lub narodowcem, jeśli zaś mówi o ich zbrodniach lub deprecjonuje znaczenie walki, to na pewno lewak i postkomunista.
Ów podział został sztucznie wykreowany przez szeroko pojętą polską prawicę. Widać to po ostatnich wypowiedziach Mateusza Morawieckiego. Premier zawzięcie podkreślał, że wykreślić wyklętych z pamięci chcieli nie tylko komuniści, lecz także „część środowisk budujących III Rzeczpospolitą”. Słowa te można by wziąć za parafrazę słynnego cytatu Jarosława Kaczyńskiego: „My stoimy tam, gdzie kiedyś, oni tam, gdzie stało ZOMO”. Innymi słowy, mowa o logice dziejowej, w której zbrodnie pradziadków przechodzą na wnuków (nawet jeśli nie było między nimi więzów krwi; wtedy będzie mowa o „powinowactwie mentalnym”).
Za rządów Platformy Obywatelskiej była to logika bardzo wygodna zarówno dla PiS, jak i dla nacjonalistów. Podczas gdy ci pierwsi mogli jeszcze czerpać z wciąż świeżego mitu „Solidarności” (mówić o braku rozliczeń z komuną), ci drudzy musieli poszukać głębiej. Pojawiły się książki, koszulki o „żyjących prawem wilka”. Wraz ze wzrostem popularności Marszu Niepodległości rosła popularność wyklętych. Teoretycznie przypominało to trochę konspiracyjne nauczanie o Katyniu, bo według narodowców o wyklętych w szkole się nie mówiło. Tak się jednak składa, że ja (rocznik 1994) jeszcze nie tak dawno do szkoły chodziłem i pamiętam, że nauka tak polskiego, jak i historii była na wskroś przesiąknięta duchem patriotyzmu, martyrologii i Jana Pawła II. Jeśli nie było tam dużo miejsca dla wyklętych, to raczej dlatego, że zajmowała je Armia Krajowa, a nie na skutek czyjejś złej woli.
Nimb „tajnych kompletów” wypalił się w momencie, w którym PiS doszedł do władzy i zaczął pompować miliony w promocję nowych bohaterów. Dość powiedzieć, że filmów o wyklętych (głównie dokumentalnych) zaczęło powstawać tak wiele, że doczekały się własnego festiwalu. Nagle obrosły nas biegi na cześć wyklętych, pikniki i inne spędy. Formuła zaczęła się wyczerpywać podobnie jak w przypadku Marszu Niepodległości, który nie podnieca już chyba nawet samych maszerujących.
Na ujawnienie prawdy o wyklętych przyjdzie nam jeszcze poczekać. Dziś nawet liczba zaangażowanych w ówczesną konspirację budzi spore wątpliwości (waha się od 20 do nawet 200 tys. osób). Badania utrudnia też fakt, że nie mówimy o zorganizowanej armii, ale o rozproszonych grupach, które miały różne motywacje. Dodajmy do tego, że w oczach władzy wyklętym staje się każdy represjonowany po 1945 roku. Tym samym awansem trafili do tego grona żołnierze Armii Krajowej, którzy po wojnie nie kontynuowali walki zbrojnej, ale byli ścigani przez aparat bezpieczeństwa (np. generał „Nil”). Co więcej, w ostatnich latach do grona „wyklętych” została dokooptowana Brygada Świętokrzyska, której żołnierze po 1945 roku nie znajdowali się nawet na terenie Rzeczypospolitej (bez znaczenia, czy mowa o jej granicach przed- czy powojennych). Mowa więc o zbiorze szalenie pojemnym, który jest w stanie pomieścić w sobie każdego, kto przyjdzie nam do głowy lub jest politycznie potrzebny. I to ostatnie jest chyba najsmutniejsze. Mam wrażenie, że gdy Lech Kaczyński z Janem Ołdakowskim 20 lat temu planowali założenia polityki historycznej RP, to faktycznie chodziło im o wzbudzenie poczucia dumy i wypełnienie białych plam historii, a nie o wygranie najbliższych wyborów.