Bez rewelacji
Mercedes EQA, model otwierający gamę aż pięciu dostępnych elektrycznych SUV-ów niemieckiego potentata, okazał się jedynie poprawnym, a nie rewelacyjnym autem. Po kilkudniowym teście górę nad kilkoma zaletami wzięły wady. Z wysoką ceną zakupu i sporym apetytem na coraz droższy prąd – zwłaszcza na komercyjnych stacjach ładowania – na czele...
Przyjęło się mówić, że Mercedesy EQA i EQB to po prostu elektryczne odmiany powstałych już wcześniej spalinowych SUV-ów, czyli GLA i GLB. Faktycznie, po ostatniej przygodzie z EQA trudno mi było nie odwoływać się do recenzowanego ponad dwa lata temu najmniejszego „uterenowionego” auta ze słynną gwiazdą na masce, gdyż są to w dużej mierze twory bliźniacze. W ofercie producenta ze Stuttgartu pozostają jeszcze największe i najdroższe EQE SUV i EQS SUV, lecz ich historia jest zupełnie inna, bowiem w założeniu zostały skonstruowane jako elektryczne, luksusowe auta. Warto też wspomnieć o pierwszym elektrycznym SUV-ie Mercedesa, cały czas sprzedawanym EQC, który premierę miał jeszcze w 2018 roku, czym właściwie otworzył nowy rozdział w historii niemieckiej marki...
Wracając do EQA, uważam, że bazowanie na gotowej, sprawdzonej konstrukcji ma swoje plusy i minusy. Wielu klientów od elektrycznych pojazdów odstrasza ich kosmiczny, często zbyt przesadnie wyeksponowany futurystyczny sznyt. W przypadku EQA ten problem znika, ponieważ jeśli nie zwrócimy uwagi na zielone tablice rejestracyjne (znak rozpoznawczy aut na prąd w Polsce), nabierzemy się, że mamy do czynienia po prostu z modelem
GLA. Dodatkową różnicą jest nieco przeprojektowany przedni panel ze zintegrowaną listwą świetlną, co wygląda nawet efektownie, w przeciwieństwie do całego projektu nadwozia auta, który uważam za nudny i emerycki. Sytuację lekko ratował ciekawy kolor lakieru – różowe złoto – który powinien wpaść w oko głównie kobietom. Sam bym na niego nie postawił. A czy taki nieoczywisty odcień nadawał Mercedesowi pożądany prestiż? Raczej nie. Cały czas czułem, że od tego auta biła nijakość.
Mowa o wyglądzie zewnętrznym, bo w środku jest już ciekawiej. Wprawdzie od razu da się zauważyć, że to jeden z najmniejszych i najtańszych (nie mylić z tanimi) Mercedesów, w którym nie sposób odnaleźć gigantycznych dotykowych ekranów, z czym kojarzone są wyżej pozycjonowane modele. Niemniej system multimedialny w EQA, wyświetlacze z ładnymi grafikami oraz rozplanowanie deski rozdzielczej przypadły mi do gustu. Niestety, w prasowym egzemplarzu nie brakowało sporej ilości tworzywa typu piano black. Tandetnego, błyszczącego i szybko się brudzącego. „Zaserwowane” choćby na boczkach drzwi listwy dekoracyjne z ciemnoszarego drewna o chropowatej strukturze sprawiały o niebo lepsze wrażenie. Jak to w Mercedesach – podobać się może wielokolorowe ledowe podświetlenie kabiny. Trudno mi jednak pochwalić przedziwną pozycję na tylnej kanapie. Niewygoda wynika z wyjątkowo niskiego umieszczenia siedziska. W efekcie zapadamy się na nim, a nogi pozostają zdecydowanie zbyt wysoko. Coś poszło nie tak. Innym problemem jest zmniejszona, względem bratniego GLA, pojemność bagażnika w EQA, który może pomieścić tylko 340 litrów. Niewiele, zwłaszcza że w autach na prąd stałym wyposażeniem powinny być zajmujące wcale niemało przestrzeni kable do ładowania.
No właśnie, powinny... W prasowym egzemplarzu takich, niestety, zabrakło, przez co, zamiast ładować auto w swoim garażu, odwiedzałem komercyjne ładowarki popularnych sieci. Głosy o zapowiadanych podwyżkach cen w nowym roku nie były tylko plotkami. Aczkolwiek nie spodziewałem się, że mamy obecnie do czynienia z aż tak kosztowną „zabawą”. 53 minuty uzupełniania prądu pod jednym z supermarketów pozwoliły naładować samochód prawie do pełna. Pojemność akumulatorów w EQA wynosi 66,5 kWh, a w trakcie prawie godzinnego postoju udało się przyjąć ponad 60 kWh. Koszt? 200 złotych. Bardzo drogo, szczególnie w wypadku użytkowania elektryka zimą.
Nie miałem ochoty na jeżdżenie w czapce, szaliku i kożuchu, więc korzystałem z ogrzewania pojazdu. 292-konny Mercedes zużywał około 25 kWh na każde 100 kilometrów, co w prostym rachunku oznacza, że przejechanie takiego dystansu, gdy bazujemy na komercyjnych ładowarkach, kosztuje ponad 80 złotych. Deklarowany przez producenta zasięg – 425 kilometrów – możemy włożyć między bajki. Prędzej trzeba myśleć o 250 – 260 kilometrach. Jak tak dalej pójdzie ze stale rosnącymi cenami prądu, szybciej, niż ktokolwiek przypuszczał, przestaniemy mówić o oszczędnościach związanych z zakupem elektrycznych samochodów. I to nawet w kontrze do niezmiennie wysokich cen benzyny czy oleju napędowego...
Nie jest jednak tak, że test elektrycznego Mercedesa zapamiętam wyłącznie negatywnie. Wariant EQA 350 4Matic, czyli z najmocniejszym napędem na cztery koła, świetnie spisywał się na drodze. Mały SUV potrafił wgniatać w fotel przy przyspieszaniu – 6 sekund do setki, bardzo dobrze trzymał się nawierzchni, a zawieszenie odpowiednio łączyło komfort z pewną sprężystością, co dawało namiastkę sportowej jazdy. Prowadzenie elektryków daje frajdę nie tylko z powodu panującej w kabinie ciszy, a warto podkreślić, że Mercedes szczególnie dba o ten aspekt w swoich modelach. Nie potrafię przejść do porządku dziennego – pomimo kolejnych testów aut na prąd – i nie ekscytować się zwinnością tych samochdów wynikającą z błyskawicznej reakcji na wciśnięcie pedału gazu. To nie przestaje cieszyć. Mniej ucieszy zainteresowanych zakupem EQA jego cena. Najtańszy wariant, 190-konny, wyceniono na co najmniej 223 tysiące złotych. Z kolei podobny do opisywanego, z opcjonalnym wyposażeniem, niebezpiecznie zbliża się do 300 tysięcy... Mnóstwo kasy. Jednak wciąż o wiele, wiele mniej niż kosztuje pewien unikatowy Mercedes, do którego przesiadłem się bezpośrednio z EQA. Jest z zupełnie innej półki. I to właściwie pod każdym względem, o czym za tydzień...