Nie chcę zasnąć
Rozmowa z NICOLASEM BEDOSEM, aktorem, reżyserem i scenarzystą „Maskarady”
– We Francji wzbudzał pan zawsze zawiść jako syn słynnego komika Guya Bedosa. Był pan oskarżany o arogancję typową dla dzieci bogaczy oraz o wykorzystywanie znajomości ojca. Czy to sprawiło, że stał się pan buntownikiem?
– Natura i geny obdarzyły mnie silnym charakterem, nigdy się więc łatwo nie poddawałem. Zazdrość i szykany sprawiły, że pracowałem więcej od innych. Moje filmy były często krytykowane, dlatego że nosiłem takie, a nie inne nazwisko. Z jednej strony moje pochodzenie było więc olbrzymim atutem, dzięki rodzicom poznałem największych artystów. Z drugiej – wszyscy wokół uważali, że sukces podano mi na tacy.
– Udało się panu jednak pozostać krytycznym wobec samego siebie.
– Ktoś powiedział kiedyś, że w życiu nieważne jest to, co się robi, ale kim się jest. Moja osobista historia jest skomplikowana, ponieważ nie wpisuje się w aktualne trendy. Bogata rodzina, sławny ojciec, wyrafinowana matka i ja sam – playboy, w dodatku heteroseksualny. Gdybym mógł wybierać, być może zagrałbym w życiu inną rolę...
– We Francji nie lubi się tych, którym się udaje. Popularne nad Sekwaną powiedzenie mówi, że jeśli czyjaś głowa wystaje, należy ją ściąć.
– To smutne, ale tak wygląda rzeczywistość. Być może to pozostałość po kolejnych rewolucjach, ale Francja naprawdę bije pod tym względem rekordy. Jest coraz gorzej.
– Jest pan autorem nagradzanych sztuk teatralnych i reżyserem czterech filmów, współpracuje pan też z prasą i telewizją jako felietonista. Bywał pan często atakowany za pogardę dla kobiet i maczyzm. Pana matką chrzestną była ikona feminizmu – Gisèle Halimi. Czy to nie paradoks?
– Widzę, że niczego mi pani nie oszczędzi! Pozwalam sobie zauważyć, że mimo iż jestem uważany za macho, piszę wspaniałe role dla aktorek i są one za nie regularnie nagradzane. Feminizm jest mi bardzo bliski, podobnie jak same kobiety. Będę zawsze pisał dla kobiet. Znam je, przyjaźnię się z nimi, jestem nimi zafascynowany. W moich filmach zwracam się do kobiet, z którymi żyję, w których jestem zakochany, które są mi bliskie. To kobiety dały mi siłę i chęć do pisania. To dzięki nim, dla nich i z nimi powstały moje filmy. Na pewno jednak odbiegam od ustalonych schematów.
– Jest pan znany z ostrego i prowokacyjnego poczucia humoru. Czy w świecie politycznej poprawności prowokacja pomaga przywrócić właściwe proporcje?
– Humor jest moim językiem, domem rodzinnym. Dla osób takich jak ja obecna epoka jest czymś najgorszym, co można sobie wyobrazić. Narodziło się w niej wiele ważnych ruchów i doszło do ogromnej ewolucji. Jednak wszystko odbywa się w sposób tak autorytarny i niekiedy nawet faszyzujący, że absolutnie nie potrafię się z tym identyfikować. Narzuca się nam, co mamy myśleć i mówić. To przerażające. Pozostaje humor i prowokacja, pod warunkiem że ktoś je zrozumie. A ja nie chcę zgasnąć, zasnąć i już się nie obudzić.
– Czy to się panu udaje?
– To nie takie proste. Ja i moi pobratymcy często czujemy się bezbronni, bezsilni. Kiedy występujemy w obronie naszej intelektualnej wolności, natychmiast kataloguje się nas jako ultraprawicowych fanatyków. Jak można walczyć z takimi metodami? To skomplikowane pragnąć postępu, jednocześnie kochając wolność. Stąd hasło, które zamieściłem w czasie pandemii na Instagramie: „Żyć, nawet jeśli trzeba będzie umrzeć”. To cały program, w którym oczywiście dopatrzono się negacji oficjalnej polityki. Ale próbujmy żyć.
– Pana ostatni film „Maskarada” powstał na podstawie pana niedokończonej autobiograficznej książki...
– Opierałem się na wspomnieniach z czasów, kiedy miałem 23 lata, strasznie się leniłem i korzystałem z pieniędzy innych. Mieszkałem wtedy na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie spotyka się zadziwiającą ludzką faunę. Mój film jest opowieścią o młodych utrzymankach, których romans okaże się wielką manipulacją, obnażając wojnę płci i pokoleń. Ponieważ nie jestem specjalnie utalentowanym pisarzem, moja ówczesna przyjaciółka Doria Tillier poradziła mi, abym raczej napisał scenariusz. Tak narodziła się „Maskarada”.
– Śmiech zmienia się tu w refleksję nad życiem.
– „Każda komedia jest jednocześnie materiałem na tragedię dla tych, którzy czują”. To cytat z La Bruyère’a. Znałem osobiście wszystkich moich bohaterów. Są zlepkiem postaci, z którymi się zetknąłem i o których dużo się wtedy mówiło. To ludzie, którzy mnie fascynowali.
– „Maskarada” przywodzi na myśl filmy Chabrola i powieści kryminalne Patricii Highsmith. Inspirował się pan ich twórczością?
– Na pewno bardzo bliski jest mi Chabrol z jego bohaterami wywodzącymi się ze świata znudzonej i pełnej hipokryzji burżuazji. W powieściach kryminalnych zawsze fascynowało mnie, że czytelnik zmuszony jest dobrnąć do samego końca, aby poznać rozwiązanie zagadki. Bardzo odpowiada mi ta koncepcja twórczej pułapki.
– Isabelle Adjani zagrała w „Maskaradzie” starzejącą się, patetyczną gwiazdę. Jak Adjani, swego czasu symbol seksu francuskiego kina, zareagowała na pana propozycję?
– Isabelle od dawna pragnęła ze mną pracować, zaakceptowała więc rolę, mimo że postać podstarzałej aktorki wywoływała u niej początkowo ambiwalentne uczucia. To zrozumiałe, nikt nie lubi być skonfrontowany ze starością, tym bardziej własną. Ponieważ Isabelle jest kimś bardzo inteligentnym, szybko zaczęło ją to bawić. Niektórzy dziennikarze sugerowali, że potraktowałem ją w sposób okrutny, ale nasze relacje na planie były wręcz doskonałe. Oboje wiedzieliśmy, w jakim kierunku zdążamy, i sprawiało nam to olbrzymią przyjemność. Doszło nawet do tego, że sama wymyślała niektóre gagi.
– „Maskarada” jest gorzko-słodkim filmem o manipulacji i kłamstwie.
– To przede wszystkim opowieść o czasach, w których ludzie już się nie lubią. Pogardza się biednymi, kobiety i mężczyźni się nie znoszą, te pierwsze mszczą się za lata upokorzeń i nie zawsze grają fair play. Mój film ma aspekt socjologiczny i jest bardzo aktualny, chociaż kiedy zaczynałem pracować nad książką, nie mówiło się jeszcze o agresjach seksualnych czy dominacji patriarchatu. Gniew miał dopiero wybuchnąć. Starałem się nie zajmować określonego stanowiska. Prowokuję i czekam na reakcję widzów. Mam nadzieję, że będzie uzdrawiająca.
– Ukazuje pan na ekranie stosunki damsko-męskie oparte na walce o dominację. Dzieje miłości pana rodziców w „Pięknej epoce” są bardziej romantyczne.
– Nie filmuję określonego przesłania. W „Pięknej epoce” opisywałem historię moich rodziców, jednocześnie naśmiewając się z mojej własnej relacji z aktorką Dorią Tillier, która częściej wyzywała mnie od idiotów aniżeli szeptała czułe słówka... Strasznie się kłóciliśmy, ale dziś jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. W życiu naprawdę często umęczamy się zupełnie bezsensownie.
– Pracuje pan nad telewizyjnym serialem „Alphonse”. Zapowiada się gorąco?
– W każdym razie będzie się o nim dużo mówiło! Niektórzy znów będą twierdzić, że jestem degeneratem, a inni, że współczesnym romantykiem. Powoli się do tego przyzwyczajam. Podobnie było z „Maskaradą”. Część krytyków zarzucała mi, że filmuję główną bohaterkę z pozycji lubieżnego samca, a na ulicy zaczepiały mnie licealistki, wyznając, że marzą, aby stać się właśnie takimi, wyzwolonymi i niezależnymi kobietami. Wszystko jest więc możliwe.