On zawsze będzie
Rozmowa z JUSTYNĄ SIEŃCZYŁŁO, aktorką, żoną Emiliana Kamińskiego
Nr 2. Cena 14,99 zł – Miłe słowa od widzów?
– Często. Zdarza mi się na przykład słyszeć: „Pani Justynko, jesteście jedyni”. To cieszy. Tu jest miłość.
– Widać ją na każdym kroku.
– Wiesz, kiedy mnie ktoś chce wkurzyć, to mówi o mnie „dyrektorowa”. A ja, jak jest taka potrzeba, sprzątam podłogę. Sprawdzam, czy tu ładnie pachnie.
– Pachnie.
– Poczułaś? Tu ma być człowiekowi przyjemnie, żeby chciał wracać. Ja też tu lubię przebywać. Emilian wychodził stąd ostatni. A gdy budował teatr, to nie wychodził. Byłam wtedy w zagrożonej ciąży. Nasze dzieci rosły razem z Teatrem Kamienica. Cyprian ma teraz 20 lat. Kajetan, obecnie 25-latek, miał może siedem lat – borykaliśmy się wtedy z ogromnymi problemami finansowymi – gdy przyniósł nam własną skarbonkę i powiedział, że to na teatr.
– Widział, jakie to dla was ważne.
– Oni z jednej strony nie przepadali za tym teatrem, bo odbierał im rodziców, z drugiej – nie bardzo było jak się od tego uwolnić. I chociaż żaden z naszych synów nie przejawia na szczęście talentów aktorskich – a mówię „na szczęście”, bo to trudny kawałek chleba – to jednak Kajetan jest z Kamienicą zrośnięty. Jako dzieciak, w liceum może, sprzątał na czworakach widownię, żeby zarobić na kieszonkowe. A trzy lata temu na dobre zaangażował się w prowadzenie teatru.
– Widziałam dziś, jak nosił skrzynki po napojach.
– On się tu zajmuje wszystkim. Siedzi w księgach rachunkowych, robi restrukturyzację. Jego dziewczyna zarządza gastronomią, a desery są tu takie, że od gości słyszymy, że nawet w Rzymie nie jedli tak dobrego tiramisu. Byłam szczęśliwa, że Kajetan zgodził się pomóc, ale nie przypuszczałam, że będzie aż tak dojrzały, że ten teatr pochłonie go bez reszty. Wie jednak, ile znaczył dla Emiliana i ile dla niego poświęcił.
– Mąż długo walczył.
– To był nowotwór płuc. Nieoperacyjny guz. A Emilian w życiu nie zapalił papierosa. To stres, potworny stres, w jakim żył przez ostatnie kilkanaście lat. Lekarze też tak mówili. W jednym się jednak pomylili – dwóch onkologów powiedziało, że Emilian ma dwa do trzech miesięcy życia. A przeżył prawie pięć lat dzięki wielu wspaniałym lekarzom, a przede wszystkim dzięki prof. Rafałowi Stecowi.
– Nie mówiliście o chorobie.
– Takie było życzenie męża. Nie chciał nikogo sobą obciążać.
– Te lata towarzyszenia chorobie to musiał być dla ciebie bardzo trudny czas.
– Wcześniej odchodziła mama. Tata opiekował się nią parę lat, gdy miała kłopoty z sercem, później doszedł rak. Pochowałam moją przyjaciółkę Basię Sass, reżyserkę i scenarzystkę, Monikę Imbierowicz, garderobianą, która towarzyszyła nam od samego początku istnienia Teatru Kamienica, oraz Andrzeja Leśniewskiego, prawnika, który wraz z nami tworzył to miejsce. Choroby były obok mnie. Gdy zachorował Emilian, wiedziałam, że trafiło na wielkiego wojownika. Do ostatnich dni był na chodzie. Reżyserował. Zdarzyło mu się zasłabnąć w czasie próby, ale nie odpuszczał. Szukaliśmy ratunku w Polsce i na świecie. Udało mi się dotrzeć do lekarzy, którzy podjęli się eksperymentalnych metod. Jednak to praca była najważniejszą terapią Emiliana. On ciągle planował, przygotowywał spektakle, a już w bardzo zaawansowanym stadium choroby grał u Jacka Bromskiego w filmie „U Pana Boga w Królowym Moście”. Do października miał zdjęcia. A w grudniu zmarł.
– Pytam o ciebie, a ty wciąż o nim.
– Tak już jest. On jest. Czasem muszę sobie przypominać, żeby mówić o Emilianie w czasie przeszłym.
– Od razu się zakochałaś?
– Kiedy zobaczyłam go pierwszy raz, miałam 15 lat. Zostałam wybrana do piątki kandydatek do roli bohaterki w „Szaleństwach panny Ewy” i miałam zdjęcia próbne z Emilianem. Dla mnie wtedy on był po prostu strasznie stary. Był ode mnie starszy o 16 lat. Mijały lata, studiowałam już w PWST, pod koniec lat 90. poszłam do Teatru Ateneum na „Wysockiego”. Jak on dobrze grał. Jak czysto śpiewał. Miał niezwykły magnetyzm. Był fascynujący! Wspaniały aktor. I mężczyzna. Z tuzinem adoratorek – kobiety za nim przepadały.
– Nie miałaś nic przeciwko temu?
– Nawet gdy miałam, nie okazywałam tego. Bywałam zazdrosna, lecz udało nam się zbudować zaufanie. Emilian dawał mi sporo przestrzeni. Wiedział na przykład, że ja muszę wyjść do ludzi, wyjechać z przyjaciółkami. On wolał zostać w domu.
Jak każdy miał swoje dziwactwa, ale też zasady, którym był wierny. Jako dzieciak mieszkał na ponurym Gocławiu, widział tam dużo złego i obiecał sobie, że do 25. roku życia nie tknie alkoholu, bo to do niczego dobrego nie prowadzi.
– Wahałaś się, czy to ten jedyny?
– Kiedy dziesięć lat po pierwszym spotkaniu los znów nas zetknął, w przedstawieniu „Na szkle malowane”, reżyserowanym przez Krysię Jandę, coś nas ku sobie ciągnęło. Krysia mówiła, że usłyszała, jak Emilianowi zmienił się głos, gdy śpiewał i nagle mnie zobaczył. Ja go nie chciałam, byłam w związku, miałam jechać do Stanów, do mojego chłopaka. Ale stało się – po prostu się zakochałam. Rodzice bardzo się bali mojego związku ze starszym mężczyzną, jednak im bardziej go poznawali, tym bardziej się przekonywali. Ja też.
– Był przyjacielem?
– Był prawdziwą miłością. Przed nim były miłostki. Motyle w brzuchu są przez chwilę, a później zaczyna się życie. U nas była przyjaźń. Dzieci. I teatr. Wspólna gra do jednej bramki. Umówiliśmy się, że jesteśmy we wszystkim razem.
– Jak się znalazłaś w szkole teatralnej?
– Byłam dzieciakiem, który miał sporo szczęścia. Urodziłam się w Białymstoku. Mama była lekarką, tata inżynierem. Rodzice wysłali mnie i moją siostrę do szkoły baletowej i muzycznej. Grałam na skrzypcach, siostra na flecie. Jest profesorką prawa. Teraz myślę, że te pierwsze lekcje zaglądania w głąb ludzkiej duszy miałam w swoim domu. Bo mama prowadziła dom otwarty. Przychodziło do nas sporo ciotek i opowiadały o ciążach, dzieciach, kochankach. Uwielbiałam przycupnąć i słuchać. Przeżywałam życie tych ludzi, przede wszystkim kobiet. Miałam życiową i emocjonalną naukę. A później moja rusycystka, pani Rogalska, namówiła mnie do udziału w konkursie piosenki radzieckiej. To były czasy posolidarnościowe, myślałam sobie, że nie zaśpiewam w życiu w tym języku, ale zobowiązałam się i dotrzymałam danego słowa. Wybrałam utwór z repertuaru Ałły Pugaczowej „Piosenka lalki”. Nauczycielka narzekała: „Trudniejszej piosenki nie mogłaś sobie wybrać”. A ja, cholera, wygrałam, zostałam najmłodszą laureatką festiwalu w Zielonej Górze. Po prostu miałam dobry słuch. Zaczęły się wyjazdy – po Polsce, na Litwę, do Rosji. Byłam w długiej trasie, występowałam obok najlepszych – Bajmu oraz Maryli Rodowicz. Patrzyłam na ten wielki świat i widziałam, jak wysoką cenę trzeba zapłacić – szczególnie dotyczy to kobiet – żeby osiągnąć sukces w rozrywce. Takiej drogi nie chciałam. Ale miałam też przyjemność trafić pod opiekę Antoniny Sokołowskiej, niezwykłej instruktorki i mojej teatralnej matki, która w Białymstoku prowadziła młodzieżowy Teatr Klaps. To ona namówiła mnie, żebym zdawała do szkoły teatralnej.
– To była dobra decyzja?
– W szkole spotkało mnie dużo dobrego – jestem z roku Doroty Landowskiej, Ani Korcz, Beaty Ścibakówny, Magdy Wójcik i wielu innych. My się naprawdę kumplujemy. Lubię być aktorką, choć przez ostatnie lata rzadziej grałam ze względu na moje obowiązki związane z prowadzeniem teatru.
– Artystką?
– Jaką artystką? To się zdarza aktorom na ułamki sekund. Trzeba znać rzemiosło. A ja czuję, że warsztatowo jestem dobra. Kiedy gram Wierę Gran w spektaklu o tak trudnych życiowych problemach kobiety walczącej o własną godność, i potem słyszę od widzów, że im pomogłam, dotknęłam ważnych strun, a nawet że wyleczyłam z traumy, to myślę: „Umiem to zagrać”. Czasem przychodzi też myśl: „Obym nie powtórzyła historii mojej bohaterki, która w walce o siebie otarła się o szaleństwo”. Ale nie, ja twardo stoję na ziemi. I ostro walczę.
– Mówisz o Kamienicy?
– Emilian uważał, że nikt go nie zniszczy. A zjadły go stres i obciążenie. Walka o to miejsce, walka o naszych widzów. Za to zapłacił najwyższą cenę. Ja również walczę od 11 lat o to miejsce. Niedawno była kolejna z wielu rozpraw, które toczyliśmy z Emilianem – a teraz ja toczę – w obronie Teatru Kamienica. Żeby przetrwać, musimy brać na siebie bardzo dużo. Utrzymujemy na etatach blisko 50 osób, współpracujemy z ponad setką aktorów. To jest przedsiębiorstwo. A przede wszystkim uczciwie robiony i zagrany teatr.
– Żałujesz?
– Niczego nie żałuję, chociaż cena tego wszystkiego bywa ogromna. Razem z Emilianem przestaliśmy się mieścić w teatrze, w którym trzeba czekać na role. Ja w dodatku jestem bardzo kiepska na castingach. Nigdy nie miałam swojej agencji. Dla mnie to teatr był wszystkim. On mnie dopełniał, grałam z najlepszymi. Stąd właśnie nasz pomysł, żeby stworzyć własny teatr. No i zaczęliśmy szukać.
– Kto znalazł?
– Emilian. To kamienica z 1893 roku, która ocalała z wojennej pożogi. Groziła zawaleniem. Trzeba było podnieść podwórze, żeby się nie rozlazła. Tu były stare, zalane magazyny, jedna wielka ruina. Emilian wszedł i powiedział: „Jakby mnie strzeliło od środka”. On tu już widział teatr.
– A ty?
– Ja byłam przerażona. Skąd wziąć na to pieniądze? Przecież my harowaliśmy, ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Ja w Powszechnym, on w Ateneum. Ale się
zdecydowaliśmy. Emilian rysował – tu wyburzę ścianę, tam będzie scena. Inni widzieli ruinę, on widział swój teatr. Spójrz na posadzkę. Emilianowi pokazał ją zbłąkany szczur jeszcze podczas budowy. Któregoś dnia karmił szczura, bułką i mlekiem.
– Dlaczego karmił szczura?
– Bo Emilian kocha wszystkie zwierzęta. On jest człowiekiem natury. Mówię „jest”, bo on przecież jest w tych murach. A ta miłość do zwierząt zaczęła się od tego, że psy mu uratowały życie. Wyobraź sobie, sylwester, dziecko ma ledwie trzy latka. Rodzice zajęci, bo ojciec był krawcem, szyli suknie. No i wstawili Milusia do kojca na zewnątrz, żeby mieć choć chwilę spokoju i dokończyć robotę. Wychodzą po kilku minutach, dziecka nie ma, spryciarz podkopał się pod siatką. Tragedia. Mróz. Zaspy po pas. Sąsiedzi, policja, wszyscy szukają przez parę godzin. I nagle mama widzi – idzie małżeństwo, niosą Milusia. Znaleźli go kilka kilometrów dalej, w miejscu, gdzie Świder wpada do Wisły. Sfora psów ogrzewała go własnymi ciałami. Facet, który go znalazł, miał przy sobie kiełbasę i wódkę, bo szli z żoną na imprezę, i musiał rzucać psom tę kiełbasę, bo nie chciały odejść od dziecka. On by nie przeżył, gdyby nie te psy. Dlatego też Emilian kochał każdego kundla. Najgorsze brytany przy nim miękły. A on przy nich. Jak w ruinach spotkał szczura, to było jasne, że się zaprzyjaźnią.
– I co z tym szczurem?
– Szczur w zamian za bułkę i mleko wygryzł kawałek betonu, a Emilian dzięki temu zobaczył, że coś jest pod cementem. Zaczął odpukiwać, a to posadzka, i to nie byle jaka – Villeroy & Boch. Taka podłoga była na „Titanicu”. Szczur pomógł mu odkryć skarb.
– Jak sobie poradziliście z remontem?
– Emilian zebrał wolontariuszy, pozytywnych szaleńców, napisali wniosek o dofinansowanie z funduszy europejskich. Nagle dostaliśmy pieniądze i zaczęły się schody.
Niektórzy krytykowali, że jakaś „fundacja z ulicy” dostała tyle pieniędzy, i piętrzyli formalności. Co rusz dostawaliśmy pisma, że jeśli czegoś nie dopełnimy, to cofną dotację. A my do końca nie wiedzieliśmy, na co się piszemy, że kamienica jest w tak okropnym stanie, że niemal wszystko trzeba zbudować od nowa. Pieniędzy było o wiele za mało, a my już na wstępie sprzedaliśmy mieszkanie, samochód, wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, żeby mieć na wkład własny. To była gra o wszystko.
– A nie przychodziło ci do głowy, że to szaleństwo?
– Ależ to było szaleństwo! Skoczyliśmy na główkę, byliśmy w tym razem i nie było odwrotu. „Przynajmniej będziemy żyć ciekawie” – powiedziałam.
– I tak było.
– W 2009 roku, po pięciu latach pracy, udało się otworzyć Kamienicę. Wielkim nakładem pracy. Wielu mówiło, że się nie uda, a Emilian powoli, jak wół, uparcie budował swój teatr. Tu, gdzie jest główna scena, wciąż były problemy – jak nie budowlane, to finansowe. To są budynki getta. W tej kamienicy mieszkali ludzie pochodzenia żydowskiego, większość wywieziona do obozu w Treblince. Wierzę, że oni tu wracają. Dużo tu było łez i bólu. Mądrzy ludzie nam powiedzieli, że gdy wpuścimy publiczność, ona wniesie dobrą energię. I mieli rację. Tu jest dużo dobrej energii. Emilian nie żyje, bo przeżył 11 lat procesów w obronie tej kamienicy. Nie jest tajemnicą, że lata temu pojawiła się grupa ludzi, która chciała przejąć przestrzeń Teatru Kamienica na inne cele. To nie jest nasza własność, tylko wspólnoty mieszkaniowej, która wynajmuje piwnicę pod działalność teatru. Stan prawny jest skomplikowany. Miasto ma większość praw własności w tej przestrzeni. Teraz walczymy o to, aby móc odkupić choć część przestrzeni Teatru Kamienica, bo to sprawi, że nie będzie nas można stąd usunąć i już nikt z dnia na dzień nie będzie próbował zabetonować naszych drzwi, jak to się działo kilka lat temu. Sprawa się ciągnie i wyniszcza nas od lat, lecz my się nie poddamy. Teraz, gdy Emiliana już nie ma, walczę ja. Napisałam petycję w obronie Teatru Kamienica, pod którą są już tysiące podpisów. I mam plan, żeby o tej sprawie mówić jak najwięcej, bo im więcej ludzi będzie wiedziało, z czym się mierzę, tym bardziej będę bezpieczna zarówno ja, jak i moi sąsiedzi z kamienicy. Rozmawiam z urzędnikami, z aktorami, z dziennikarzami, muszę działać.
– Nie miałaś czasu na żałobę.
– To prawda. Jeszcze nie wypłakałam straty Emiliana. Jeszcze nie pozwoliłam sobie na słabość. Ale gdybym ja się rozwaliła, to wszystko by się rozpadło. Nie mogłam zrobić tego pracownikom teatru.
– Kochasz to miejsce.
– Widzisz, wyszła nam opowieść o miłości. Kocham. Emilian też kochał. Tu się dzieją niezwykłe rzeczy. Zdarza się, że nagle otwierają się drzwi, a na spektaklu o Wierze Gran nagle pęka mi naszyjnik z pereł. Tu jest energia, której nie umiemy nazwać. Ale przecież nie musimy.
– Nie jesteś sama.
– Nie jestem. Są nasi synowie, którzy bardzo mnie wspierają, podobnie jak Natalia, córka Emiliana, z którą mam bardzo dobry kontakt. Są przyjaciele, ludzie, którzy tworzą Teatr Kamienica i są z nim całym sercem. Gdy odchodził, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, byliśmy przy nim wszyscy – Cyprian, Kajetan, psiak Chiro. Chłopcy czytali mu książkę, którą kochał, o filozofii walki. Puściliśmy Emilianowi „My Way” Franka Sinatry. Emilian też jest – wszędzie – w tych murach, w swoich spektaklach, które są ciągle grane, m.in.: „Niespodzianka”, „Metoda na wnuczka”, „Tresowany mężczyzna” czy „Wariatkowo Sp. z o.o.”, który miał premierę półtora miesiąca przed jego odejściem. A przede wszystkim – Emilian jest we mnie. Minął już rok od jego śmierci, a on jest i zawsze będzie.