Z wizytownika Andrzeja Bobera
Ponad półtora tysiąca wizytówek otrzymanych przez kilkadziesiąt lat oraz 11 skorowidzów, czyli spisów telefonów, leżało w piwnicy. Pół wieku pracy w dziennikarstwie i nie tylko zapisane imionami, nazwiskami i telefonami ludzi... Znanych i mniej znanych. Dzisiaj kolejna postać.
Konrad Gruda – pokazał mi Monachium
„Sportu blaski, sportu cienie – Konrad Gruda na antenie”... Na ten sygnał zasiadaliśmy do odbiorników, by usłyszeć, co dziś w sporcie się działo w Polsce i na świecie. To było Polskie Radio, Program Pierwszy, koniec lat 50.
Po kilku latach, gdy już pracowałem w zawodzie dziennikarskim, poznałem Konrada Grudę w SDP na Foksal, i była to dość tajemnicza znajomość. Uścisk dłoni i nic poza tym, ciekawa miała być dopiero przyszłość. Był rok 1971, a ja wybierałem się do Monachium. Cel tego wyjazdu jest tu bez znaczenia, zdziwiłem się natomiast faktem, że na monachijskim lotnisku przywitał mnie... Konrad Gruda. Wcześniej wiedziałem o nim tylko tyle, że koło roku 1967 wyjechał na Zachód, gdzie pozostał. A więc jakiś przypadek?
Ale Konrad, starszy ode mnie o ładne kilka lat, zaczął zwracać się do mnie po imieniu, co wtedy uznałem za wyróżnienie. Odwiózł mnie do znajomych i umówiliśmy się na następny dzień, miał mi pokazać budowane obiekty olimpijskie – rok później miała być w Monachium olimpiada.
Pamiętam, że najbardziej zainteresowała mnie budowa toru kolarskiego. Zawody za rok, a tu jeszcze nic nie widać. Wykopki, maszyny stojące obok i w specjalnych pojemnikach kawałki drewna.
Konrad podał mi jeden z nich, powiedział: „Masz na pamiątkę”. I mam ją do dziś – 21 cm długości, graniastosłup z napisem AFZELIA AFRICANA. To jest najtwardsze drewno na świecie, z którego układano tor kolarski. Konrad był towarzyski, interesował się tym, co dzieje się w kraju, ale bez żadnych szpiegowskich podtekstów. Chciałem tylko dowiedzieć się, skąd wiedział, że przylatuję do Monachium, i dlaczego mnie witał. Odpowiedź była enigmatyczna, zorientowałem się tylko, że tęskni za krajem, w którym był obywatelem, a potem stał się obcy... W tamtym czasie w PRL ważne było też pochodzenie. Konrad urodził się jako Konrad Glücksman, a karty rozdawał Mieczysław Moczar (młodszych zapraszam do encyklopedii).
Konrad pokazał mi całe miasto, piliśmy piwo, zagryzaliśmy prostymi kanapkami z chrupiącą skórką. Powiem więcej – polubiłem go.
Po powrocie do kraju rozmawiałem o nim z Bohdanem Tomaszewskim, bo z Konradem znali się dobrze; pracowali razem w radiu w „Kronice sportowej”. Pan Bohdan był trochę wstrzemięźliwy, zajrzał do życiorysu Konrada. A tam napisano, że w 1944 roku został funkcjonariuszem Milicji Obywatelskiej, w latach 1945 – 1946 był komendantem wojewódzkim MO w Warszawie. Odszedł ze służby w roku 1949 w stopniu pułkownika. Nieźle... A jeszcze potem, decyzją Jaruzelskiego, w 1972 roku został formalnie zdegradowany do stopnia szeregowca. Też nieźle.
Był porządnym człowiekiem? Skrzywdził kogoś? Miał złe pochodzenie? Nie wiem. Ja jestem mu wdzięczny, że pokazał mi Monachium. I tyle.