Krwawe żniwa w Żurominie
Kiedy z klatki schodowej bloku wynoszą w białym worku kolejne zwłoki, nikt nie pyta, co się stało. Wszyscy wiedzą.
Z Adamem Ejnikiem, dziennikarzem i nauczycielem polskiego w jednej z podstawówek, spaceruję cmentarną alejką. Z nagrobka patrzy na nas uśmiechnięta brunetka z dużymi oczami. – Agnieszka. Byłem jej wychowawcą. Na gramatyce się nudziła, ale momentalnie budziła się, kiedy mówiliśmy o literaturze. Później pisała wiersze, nawet je wydawała. Po kilku latach przyszła do mnie, do gazety, starała się o pracę. Mówiłem, żeby coś napisała, pokazała, co potrafi, ale strasznie jej się trzęsły ręce, nie była w stanie. Powiedziała, że przyjdzie na drugi dzień, nie przyszła już nigdy. Niedługo później jej ciało znaleziono w kanale.
Grób na końcu ostatniej alejki tonie w kwiatach. Paweł Karpiński żył 36 lat, zmarł 29 lutego. – Też byłem jego wychowawcą. Nie uczył się najlepiej, ale był niezwykle przyjazny, wszyscy w klasie go lubili. To najświeższa śmierć, ale nie mam złudzeń: kolejna będzie jutro, może za tydzień.
Śmierć w piwnicy
Żuromin, niespełna 9 tys. mieszkańców, ok. 140 km na północ od Warszawy. Miasto znane od lat głównie z przemysłu drobiarskiego. Kurze fermy i charakterystyczny fetor towarzyszą przybyszom już kilkanaście kilometrów przed rogatkami. – Kurniki to właściwie jedyna perspektywa pracy – przyznaje Monika Krusińska, dla przyjaciół „Pchełka”. – Oczywiście poza tymi, którzy – jak ja – wybrali wyjazd z kraju. Niektórzy ciągną też do stolicy. Paweł skończył studia, a mimo to wylądował w kurnikach. – Próbował się wyrwać – dodaje Jadwiga Karpińska, mama Pawła. – Jeździli do Czech, Słowacji, ale też do kurników.
Monika była pierwszą miłością Pawła. Przyjaźnił się z jej braćmi i kiedy jakieś 15 lat temu zobaczył ją u nich w domu, powiedział z marszu: „Będziesz moją żoną”. Wtedy go wyśmiała, ale później jakiś czas byli razem. – Kiedy nasze drogi się rozeszły, Paweł złapał totalnego doła – opowiada Monika. – Wtedy pojawiły się te leki. – Nigdy go nie złapałam, ale się domyśliłam – dodaje matka Pawła. – Wiedziałam, kto tym handluje, a Paweł zaczął się z nimi prowadzać, mówił, że to „dla kolegów”, ale nie wierzyłam. Z domu goniłam, ale brał to świństwo. Jak wszyscy, czyli w piwnicach.
Silne leki przeciwbólowe o narkotycznym działaniu, najczęściej opioidy, opanowały Żuromin kilkanaście lat temu. „Prawdziwe” narkotyki też się sprzedają, ale leki są dużo tańsze, a „zrobić się” można już za 20 zł. – Przestrzegam przed wiarą w stereotyp, że to problem biedy i dysfunkcyjnych rodzin – mówi Adam Ejnik. – Od tego się może zaczęło, ale dziś to są dzieci lekarzy, nauczycieli, dyrektorów spółek, po prostu wszyscy. Jeśli jest się na imprezie i w wieku, kiedy próbuje się wielu rzeczy, trzeba być twardzielem, żeby powiedzieć „nie”.
Pierwsza fala śmierci przyszła w 2009 roku, druga – najbardziej zapamiętana – pięć lat później. Około 10 trupów ledwie przez kilka miesięcy, około 20 w ciągu roku. Wszyscy przed trzydziestką. 4 sierpnia 2014 roku w piwnicy czteropiętrowego bloku jeden z lokatorów znalazł leżących koło siebie dwóch mężczyzn i kobietę. Tylko dziewczynę udało się uratować. Tłumek mieszkańców odprowadzał wzrokiem ciała wynoszone w plastikowych workach do czarnego dostawczaka. Zdjęcie trafiło do „Kuriera Żuromińskiego” i stało się symbolem trawiącej miasto plagi narko- i lekomanii. Symbolem, który mieszkańcy mogli oglądać jeszcze wiele, wiele razy. – Proszę spojrzeć – Adam Ejnik wskazuje na utrwalonego na fotografii jednego z gapiów. Młody chłopak w żółto-zielonym dresie z założonymi na piersiach rękami przygląda się pakowaniu worka ze zwłokami do karawanu. – To Kuba, a w worku jest jego kolega. Tragiczna pointa jest taka, że miesiąc później z tej samej klatki schodowej wyniesiono w plastikowym worku Kubę. Los przyjaciela niczego go nie nauczył.
Ze Stanów do Polski
To, że lekomani umierają najczęściej w piwnicach, nie jest przypadkiem. Schemat jest prawie zawsze ten sam. Uzależniony idzie do bloku, w którym mieszka diler i po drodze wysyła SMS z „zamówieniem” – co i za ile chce kupić. Diler szykuje porcję i kiedy dzwoni domofon, wychodzi na klatkę schodową. Podczas serdecznego objęcia na powitanie pieniądze i narkotyk zmieniają właścicieli i po chwili klient opuszcza klatkę. – Rodzina najczęściej patrzy im na ręce, więc szukają jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie mogą to wziąć – tłumaczy Monika Krusińska. – Piwnica bloku jest najlepsza, tam wstrzykują sobie
lek i odpływają, a jeśli przedawkują, zostają na zawsze.
Po fali z 2014 roku młodzi ludzie cały czas umierali, ale mieszkańcy do widoku wynoszonych worków powoli przywykli. Krusińska: – Wtedy to były głównie clonazepam i tramal – silny opioidowy lek przeciwbólowy, potem doszły inne specyfiki. Od jakiegoś czasu na rynku pojawiła się jednak nowość, czyli fentanyl...
To niezwykle silny opioid, który działa narkotycznie 50 razy silniej od heroiny. Jest tani i tak mocny, że nawet niewielkie przekroczenie dawki może się skończyć zgonem z powodu depresji oddechowej. W USA stał się w ostatnich latach najbardziej śmiercionośnym narkotykiem – liczbę ofiar szacuje się na 600 – 700 tysięcy. Internetowe filmy ze snującymi się po ulicach amerykańskich miast ludźmi-zombi z charakterystycznym niebieskawym odcieniem twarzy to symbol zabójczej plagi. W Żurominie lekomani kupują fentanyl od dilerów w postaci plastrów przeciwbólowych, które później topią nad płomieniem zapalniczki i po zmieszaniu z kwaskiem cytrynowym wstrzykują sobie w żyłę. – Kiedy jeden z członków mojej rodziny zaczął to brać, zobaczyłam, o jak silnym uzależnieniu mowa – ciągnie Monika Krusińska. – Próba odstawienia to niezwykły, fizyczny ból, który rozrywa ciało od środka. Później widziałam to na przykładzie Pawła. – Nie widziałem nikogo, kto sam wyszedłby z opioidów – potwierdza Piotr Wlizło, żuromiński terapeuta, działacz społeczny najbardziej znany z walki z narkomanią.
Kiedy po kilku latach drogi Moniki i Pawła znów się przecięły, mężczyzna był już silnie uzależniony od fentanylu. Aby ratować związek, Monika zaproponowała mu wyjazd z kraju do Anglii, gdzie sama mieszkała już od dawna. – Fantastyczny czas, w którym Paweł był czysty, trwał kilka miesięcy – opowiada Monika. – Wychodził na prostą. Planowaliśmy ślub, a nasze dziecko było już w drodze, kiedy w Polsce umarła ukochana ciocia Pawła. W lutym pojechaliśmy na pogrzeb.
Bez odpowiedzi
Przepadł po wyjściu do sklepu. Monika wiedziała, gdzie szukać – znalazła go niedaleko bloku, w którym mieszka diler, i po oczach poznała, że wziął. Burzliwa awantura, potem, w domu, niecierpliwe spojrzenia na zegarek. Paweł nie wrócił na noc, a rankiem jego mama, która sprząta klatki schodowe bloków, zobaczyła pod jednym z nich zbiegowisko. Kiedy weszła do środka, zemdlała. – Pobiegłam tam natychmiast – opowiada Monika. – W szale krzyczałam do stojącego obok prokuratora, że Paweł jest silny, że na pewno jeszcze sobie poradzi, że będzie żył, a on mi tylko potakiwał. Potem wynieśli Pawła, jak innych, w plastikowym worku do auta.
– Paweł jest ostatnią ofiarą nowej śmiertelnej serii – mówi Adam Ejnik. – I to jest najwyższy czas, by prócz mówienia o profilaktyce i terapii zacząć walczyć z tym zjawiskiem, bezwzględnie rozprawiając się z siecią sprzedaży.
Pod koniec zeszłego roku zmarła 26-letnia dziewczyna. 13 lutego znaleziono Roberta P. „Bosego”; obok mężczyzny leżała strzykawka. 22 lutego odszedł Paweł R. – znaleziono go wiele dni później, gdy ciało zaczęło się rozkładać. Wszyscy zaopatrywali się u powszechnie znanych w Żurominie kilku dilerów, m.in. u około 50-letniego mieszkańca jednego z bloków w centrum miasta (nazwijmy go Krzysztofem). Monika Krusińska: – Wiem, że Krzysztof sprzedawał fentanyl Pawłowi, wiem, że przed śmiercią kupował u niego. Niesamowite jest to, że facet handluje prochami od wielu, wielu lat i jest absolutnie bezkarny.
Przez kilkanaście godzin siedziałem w samochodzie przed klatką schodową, w której na parterze mieszka Krzysztof. W tym czasie odwiedziło go około 20 młodych ludzi – zgodnie z opisanym wyżej schematem. Szybki SMS, po chwili dzwonek domofonu, kilkusekundowe spotkanie z Krzysztofem na klatce schodowej i pospieszne wyjście klienta na zewnątrz. Także sąsiedzi Krzysztofa z piętra doskonale wiedzą, czym się zajmuje. – Nie tylko my, wszyscy to wiedzą. Jesteśmy bezradni, a on jest tu królem i panem – mówi starsza sąsiadka z parteru. Inny sąsiad początkowo udaje, że nie wie, o co chodzi, ale kiedy mówię, że pozostali są bardziej odważni, dodaje: – Chwała im, ale chyba pan mnie rozumie?
O dziwo, także oficer prasowy żuromińskiej policji doskonale zna nazwisko Krzysztofa. – U wspomnianego mężczyzny kilkakrotnie prowadzone było przeszukanie, ale nie wykryto żadnych zakazanych substancji – mówi Tomasz Łopiński z komendy powiatowej. Pytam, jak to możliwe, skoro dziennie przychodzi doń kilkunastu klientów, ale policjant nie zna odpowiedzi. Być może prawdziwa jest ta, którą usłyszałem od jednego z miejscowych terapeutów – Krzysztof przed akcją miał dostawać cynk... od jednego z funkcjonariuszy. Łopiński zdecydowanie temu zaprzecza. – Miejscowa policja jest bezradna i być może trzeba posiłków, żeby zaczęła robić, co do niej należy – podsumowuje Monika Krusińska. Zaś Adam Ejnik wyjmuje z szuflady list, który jako dziennikarz miejscowego „Kuriera” napisał kilka lat temu, podczas poprzedniej fali śmierci. – Do polskiego rządu, prezydenta oraz wszelkich władz – czytamy. – W niewielkim Żurominie umierają młodzi ludzie. Jesteśmy bezradni i nie wiemy, jak powstrzymać te krwawe żniwa (...). Każdego dnia zastanawiamy się, kiedy pojawi się nowa ofiara. Jesteśmy pewni, że to kwestia dni, godzin. Żadne miasto w Polsce nie ma takich statystyk, dlatego potrzebujemy ratunku z zewnątrz. Potrzebujemy pomocy: ludzi, którzy potrafią rozprawić się z mordercami naszych braci, kolegów, dzieci.
Na list do tej pory nikt nie odpowiedział. Krzysztofa, kiedy wyszedł na spacer z psem, zapytałem, czy handluje fentanylem. Oczywiście zaprzeczył.