Między Białym Domem a celą
Trzeci tydzień kwietnia w Nowym Jorku wypełniła historia. Krzyczą o niej media i politycy. Dzieje się w sali 1530 na 15. piętrze sądu kryminalnego na Manhattanie. Trwa prawnicze przeobrażanie byłego prezydenta w przestępcę. Do finału sześć – osiem tygodni, lecz nie ulega wątpliwości, że spektakl zmieni wyobrażenia o prezydenturze.
15 kwietnia ruszyła pierwsza z czterech spraw karnych przeciw Donaldowi Trumpowi. Media określają ją: „Pieniądze za milczenie”. W 2016 roku dwie kobiety nie najcięższych obyczajów przekupiono, by nie ujawniały seksualnych stosunków z Trumpem, wtedy kandydatem na prezydenta. Jednak idzie o coś poważniejszego niż forsa za cicho sza: sprawa dotyczy utajnienia kompromitujących (zdrada małżeńska, seks z modelkami porno) zachowań pretendenta do Białego Domu; by nie dowiedzieli się o nich wyborcy, by niemoralne występki nie przekreśliły jego szans. Czyli chodzi o wpływ na proces wyborczy.
Szef prokuratury Manhattanu Alvin Bragg postawił Trumpowi 34 zarzuty fałszowania dokumentacji biznesowej już w marcu 2023 roku. Opóźnienie jest efektem wysiłków jego obrony. Adwokaci Trumpa apelacjami (o anulowanie oskarżeń oraz wielokrotnymi o odroczenie rozprawy) usiłują nie dopuścić do ewentualnego skazania oskarżonego przed listopadowymi wyborami. Nie jest wykluczone, że to się może udać, bo próby hamowania postępów rozprawy będą kontynuowane.
W roku 2016 adwokat Trumpa Michael Cohen na zlecenie szefa wypłacił aktorce porno Stormy Daniels 130 tys. dolarów, a modelce „Playboya” Karen McDougal 150 tys. za trzymanie buzi na kłódkę. 30 tys. dolarów za milczenie dostał odźwierny twierdzący, że Trump ma nieślubnego syna. Cohen zeznał pod przysięgą, iż zapłacił z własnej woli, bo romansów... nie było. Rewizja FBI w jego biurze ujawniła kopie czeków, które w ramach zwrotu pieniędzy wystawił mu Trump, fałszywie identyfikując je jako wydatki biznesowe. Oskarżony o krzywoprzysięstwo adwokat zaczął więc sypać pryncypała, by dostać niższy wyrok. Mówić zaczęły, mimo łapówek, kochanki Trumpa. Cohen wylądował w więzieniu, a prezydentowi (wszystkiemu zaprzecza) z racji stanowiska włos z głowy nie spadł. Do teraz.
„Staję przed kryminalnym sądem, przed kompletnie skonfliktowanym sędzią, skorumpowanym prokuratorem. System prawny w CHAOSIE, państwo przytłaczają gwałtowna przestępczość i korupcja. Siepacze oszukańczego Joe Bidena naginają system przeciw jego politycznemu oponentowi – MNIE!” – bełkotliwie alarmuje wielbicieli Trump. Od pierwszych minut oskarżony i jego adwokaci wszczynają na sali rozpraw chaos, piętrzą absurdalne postulaty i pretensje, które skutecznie rozbraja sędzia Juan Merchan. Ruga i ostrzega obrońców, że ich klient trafi do aresztu, jeśli nie zacznie się odpowiednio zachowywać. Bulgocąca historia wylewa się w formie politycznego festynu poza salę rozpraw. Przed gmachem sądu demonstrują admiratorzy Trumpa oraz jego przeciwnicy. Tych pierwszych, mimo wcześniejszych wezwań oskarżonego, przyszło zaskakująco niewielu: kilkadziesiąt osób. W pobliskim parku policja rozdziela szarpiących się. Transparenty „Trump albo śmierć!” mieszają się z „Wszyscy są równi wobec prawa!”.
Byłemu prezydentowi za każdy zarzut grozi do czterech lat więzienia. Zdaniem ekspertów nie jest wykluczone, że sędzia może orzec grzywnę. Zanim do wyroku dojdzie, Ameryka przyjrzy się niepanującemu nad impulsami oskarżonemu, pozna zeznania świadków (kochanki, Cohen, byli podwładni Trumpa, może jego żona i syn). Notowania sondażowe oskarżonego spadają, na prowadzenie wysuwa się nieznacznie Biden. 64 procent wyborców wyznaje, że wyrok będzie miał wpływ na ich decyzję 5 listopada. 57 procent Amerykanów sądzi, że oskarżenia są „poważne”.