Gazeta Wyborcza - Gazeta Telewizyjna
DYLAN JAKI JEST
Martin Scorsese wraca do Boba Dylana. Nie reżyseruje zwykłego dokumentu o artyście, tylko kręci jakieś przedziwne show z jego udziałem
Rok 1976. Stany Zjednoczone świętują swoje 200. urodziny. Przez miasta przetaczają się parady, politycy ględzą o dumie narodu i jego sile, o marzeniach, które się spełniają.
Na archiwalnych zdjęciach uśmiechnięte twarze obywateli, dumna Statua Wolności, jakby niedawno nie wstrząsnęła światem afera Watergate. A w tle Bob Dylan śpiewa eskapistycznego, inspirowanego poezją Rimbauda i Verlaine’a „Mr. Tambourine Mana”: Hej, Panie z Tamburynem, zagraj
dla mnie coś nie śpię całą noc, donikąd
nie wyruszam dziś hej, Panie z Tamburynem, zagraj
dla mnie coś ding-dong ranek wstaje, ja
za tobą pragnąłbym iść (tłum. Filip Łobodziński) Za chwilę pojawia się twarz już 78-letniego Boba, który ukrytemu za kamerą Martinowi Scorsese rysuje głęboko odmienny obraz USA połowy lat 70. Mówi o beznadziei, ludziach, którzy stracili złudzenia, o upokorzonym „wygnaniem z Wietnamu” imperium, w którym „w ciągu miesiąca dwóch ludzi strzela do prezydenta.
Scorsese kocha Boba Dylana. W 2005 r. zrobił już jeden poświęcony mu film biograficzny. „No Direction Home”, tytułem nawią
zujący do słynnego hitu „Like a Rolling Stone”. Opowiadał o początkach jego kariery, od przybycia do Nowego Jorku w 1961 r. do wypadku motocyklowego pięć lat później, przez który zaprzestał koncertowania. A przede wszystkim o wpływie, jaki folkowy bard, a później rockman wywarł na muzykę i szerzej na całą współczesną kulturę. Dobry, klasyczny dokument.
Tamten film zrobił Scorsese po bożemu. Poskładał rozmowy z bohaterem i o bohaterze tak, że ułożyły się w prawdę o człowieku i jego czasach.
Cóż, tym razem stworzył coś, co naprawdę trudno poddać gatunkowej klasyfikacji. W „Rolling Thunder Revue: Opowieść o Bobie Dylanie” dość radośnie miesza fragmenty filmów (przedziwny początek to obraz Georges’a Mélièsa z 1989 r. pt. „The Vanishing Lady”), materiałów archiwalnych z niezwykłej, 57-dniowej trasy koncertowej z 1975 r. po USA i Kanadzie, w którą Dylan udał się z grupą zaprzyjaźnionych muzyków.
„To było tak dawno temu, że chyba nawet przed moim narodzeniem” – mówi o Rolling Thunder Revue Bob, patrząc gdzieś poza kamerę. – Jeszcze chyba nie było mnie wtedy na świecie” – dodaje. I wzrusza ramionami.
No to Scorsese mu przypomina. Dylan na scenach i scenkach miast dużych i prowincjonalnych dziur pojawiał się w przedziwnym makijażu i śpiewał wtedy znane chyba wszystkim kawałki. Gdy słucham koncertowego, unikalnego duetu Dylana i Joan Baez, dołączam się do nich i podrzucam polską wersję: Przez ile dróg musi przejść
każdy z nas By móc człowiekiem się stać Przez ile mórz lecieć ma biały ptak Nim w końcu upadnie na piach […] Odpowie ci wiatr wiejący przez świat Odpowie ci bracie tylko wiatr
(tłum. Netflix) Wysmarowana na biało twarz Boba przypomina twarze Arlekinów z comedii dell’arte. I to chyba najlepszy klucz interpretacyjny do tego, co Scorsese nam pokazuje. Trasa koncertowa, w której obok wspomnianej Joan Baez pojawiali się też m. in. Joni Mitchell, Patti Smith, Roger McGuinn, Ronee Blakley czy słynny poeta, guru beatników Allen Ginsberg, też przypominała taki objazdowy cyrk.
Była jednocześnie realizacją marzenia o niczym nieskrępowanej wolności, przypadkowej artystycznej komunie błądzącej bez specjalnych planów z miejsca na miejsce.
Scorsese w tym filmie robi coś jeszcze. W mniej lub bardziej rzeczywiste zapisy prawdziwych zdarzeń wrzuca (raczej) zmyślone wspomnienia o Dylanie.
Jak to z Sharon Stone, która twierdzi, że wraz z matką wcisnęły się bez biletów na koncert i że przez chwilę była z Dylanem, hm, bliżej niż ktokolwiek inny.
Gra czy opowiada prawdę? Nie mam pojęcia i mało mnie to obchodzi, bo realizacyjnemu szaleństwu Scorsesego poddaję się z zachwytem.