Hollywood rozgląda się po świecie
Parasite” Bonga Joon-ho zdominował tegoroczne Oscary. To dobra wiadomość i bolesny cios zadany trawiącemu Hollywood pasożytowi nostalgii. Hollywood żyje przeszłością. Filmy opowiadające o wydarzeniach formacyjnych dla pokolenia baby boomers kręcone są głównie przez siwogłowych panów, przez ich rówieśników finansowane, a potem nagradzane. Trudno uciec od własnego życia, od swoich obsesji i przyzwyczajeń. Ale życie jest gdzie indziej.
Nagrody dla „Parasite” w najważniejszych kategoriach to dowód na to, że Akademia Filmowa nie tylko widzi problem, ale też stara się mu zaradzić. Owszem, to nagrody amerykańskie, więc mogliby się kisić we własnym sosie, ale skoro już ściągnęliśmy sobie na głowy globalizację, warto ponosić nie tylko przykre jej konsekwencje i sprawdzić, czym żyją ludzie w innych zakątkach planety. Czego się boją, w co wierzą, z czym muszą się mierzyć – bo może się okazać, że z ich małych, prywatnych problemów da się wysnuć uniwersalne wnioski. Jeśli to nie wypadek przy pracy, jeśli na Oscarach zacznie się bardziej dostrzegać i wyżej cenić nowe kino z dalekich krajów, to wszyscy na tym skorzystamy.
„Parasite” to niby-groteskowa opowieść o trudach życia w południowokoreańskiej aglomeracji, ale sporo wątków i postaw jest znajomych. Bong Joon-ho pokazuje świat późnego kapitalizmu, podzielony na klasy, pędzący na oślep w nieprzerwanym wyścigu szczurów. Ale nie ocenia, raczej ukazuje różne warstwy i grupy społeczne egzystujące w chorej, ale efektywnej – dopóki ktoś nie próbuje jej zaburzyć – symbiozie.
Nominacje dla „Bożego Ciała” i „Krainy miodu” również dowodzą tego, że Amerykanie obudzili w sobie ciekawość, bez której kina – czy w ogóle sztuki – po prostu nie ma. Największe rozczarowanie? Brak nominacji dla fascynującego „Monos” Alejandro Landesa. Ale skoro już gwiazdy Hollywoodu zdecydowały się w tym roku zajrzeć i do piwnicy w Seulu, i na plebanię w Jaśliskach, to może za rok odważą się zapuścić nawet w dżunglę… Będę trzymał kciuki.
+