KORONAWIRUS. CO TRZEBA O NIM WIEDZIEĆ
Chiny są krytykowane za zbyt późne ujawnienie wybuchu epidemii, ale to nie autorytarny Xi Jinping, lecz premier demokratycznej Japonii Shinzo Abe wydaje się dziś najpewniejszym kandydatem do utraty władzy z powodu koronawirusa.
• Chociaż bardziej boimy się koronawirusa, groźniejsza jest grypa. Z wirusologiem prof. Włodzimierzem Gutem rozmawia Anita Karwowska
• Z jakimi objawami zgłaszać się do lekarza
• Czy jest lek na koronawirusa?
• Zasady na czas epidemii, czyli jak wygląda domowa kwarantanna
Jeśli komuś się zdaje, że gehenna stojącego w porcie w Jokohamie wycieczkowca „Diamond Princess” z 3,7 tys. osób na pokładzie już się zakończyła, to jest w błędzie. Choć dwutygodniowa kwarantanna minęła i pasażerowie zostali wypuszczeni, większość załogi wciąż jest na statku. A niektórzy zwolnieni zarażają dalej, nie wiadomo gdzie i kogo.
ODSZUKAĆ ZARAŻONYCH
Do dziś zidentyfikowano ok. 700 zarażonych pasażerów oraz ludzi, którzy zarazili się od nich. Wśród tych ostatnich jest ośmiu z 90 pracowników przysłanych przez japońskie ministerstwo zdrowia na pokład „Diamond Princess”, aby badali pasażerów i kierowali ich do szpitali lub przygotowywali do ewakuacji samolotami wynajętymi przez ich rządy. Po zejściu do portu ci pracownicy nie zostali poddani kwarantannie. Nie byłoby to konieczne, gdyby nosili ubiór ochronny, ale – jak ujawnił epidemiolog z Uniwersytetu Kobe – działania na pokładzie „naruszały wszystkie zasady postępowania w sytuacji zakaźnej”.
Dopiero kiedy okazało się, że niektórzy pracownicy złapali wirusa, Tokio wprowadziło kwarantanny dla połowy z nich – urzędników, ale już nie medyków.
Pasażerów, którzy nie zostali ewakuowani i nie wykazywali oznak choroby, zwalniano ze statku między 19 a 23 lutego. Wszystkie kraje, które zabrały swoich obywateli z zainfekowanego statku, poddawały ich 14-dniowej kwarantannie, tymczasem Japonia puściła ich wolno.
Jeden przeszedł test na SARS-CoV-2 (oficjalna nazwa koronawirusa) negatywnie, przejechał pociągiem 100 km i poddał się kolejnemu testowi – wynik był już pozytywny. Dopiero wtedy minister zdrowia Katsunobu Kato nakazał zaostrzenie procedur kontroli pasażerów. Przyznał też, że 23 osoby z wycieczkowca przez pomyłkę zostały wypuszczone bez zbadania, czy mają wirusa. Władze próbują je teraz znaleźć.
BRAKUJE MASECZEK I TESTÓW
Rząd od początku ignorował ryzyko. Pierwsze zachorowanie w Japonii wykryto 28 stycznia, dwa dni później Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła koronawirusa „międzynarodowym zagrożeniem zdrowia publicznego”. A dopiero 17 lutego ministerstwo zdrowia wydało instrukcję, gdzie należy się zgłosić z podejrzeniem infekcji.
We wtorek rząd ostatecznie przyjął politykę wobec epidemii – z grubsza sprowadza się ona do rady, by ludzie pozostawali w domach, a do placówek medycznych zgłaszali się tylko z poważnymi i utrzymującymi się symptomami.
W Japonii brakuje maseczek chirurgicznych, płynów do dezynfekcji, testów na koronawirusa i specjalistów potrafiących je przeprowadzić. Mimo to premier Shinzo Abe odrzucił wniosek opozycji o zwiększenie budżetu na ten cel. Wyasygnował 92 mln dol. z rezerw (dla porównania: w USA Donald Trump poprosił Kongres o 2,5 mld).
W czwartek premier Abe ogłosił wcześniejszy koniec semestru zimowego w szkołach i na uczelniach – oznacza to, że zostają one zamknięte.
Do czwartku w Japonii odnotowano 890 zachorowań i sześć zgonów, w tym aż 144 przypadki niezwiązane z wycieczkowcem. Poza Chinami więcej zachorowań – 977 – było tylko w Korei Płd.
ABE NIEZAINTERESOWANY WIRUSEM
Krytycy pytają, dlaczego Abe nie zamknął granicy dla przybyszów z Chin jak wiele innych krajów, zamiast tego ograniczył restrykcje do samej prowincji Hubei, epicentrum choroby. Prawdopodobnie nie chciał psuć relacji z Pekinem. W kwietniu Xi Jinping ma przyjechać do Tokio.
Rząd próbował problem przemilczeć w nadziei, że zniknie. Koichi Nakano sugeruje, że problem jest systemowy: japońska biurokracja jest skrępowana kulturą „kotonakare shugi”, czyli „bezproblemowizmu”, która promuje stabilność i zgodę, a karze tych, którzy się wychylają i sieją zamęt. W skrócie – to nie jest kraj dla sygnalistów.
Abe nie wypowiada się publicznie na temat koronawirusa, walkę z nim scedował na ministra zdrowia. Premier już nieraz był krytykowany za brak empatii wobec ofiar katastrof naturalnych. I wyraźnie nie był zainteresowany wirusem, na zebraniach na ten temat siedzi średnio po 12 minut. W dniu, gdy wykryto pierwszy przypadek choroby w Japonii, znalazł za to czas na trzygodzinny obiad z szefem koncernu medialnego Nikkei. Media japońskie są ważnym elementem „bezproblemowizmu”, własnego rządu nie wypada im krytykować.
CO Z IGRZYSKAMI?
Epidemia może wiele zmienić. Weekendowy sondaż jednej z gazet pokazał, że po raz pierwszy wyborców niezadowolonych z rządów Abe jest więcej (46,7 proc.) niż zadowolonych (36,2 proc.). Do wyborów, planowanych za półtora roku, jeszcze wszystko może się zmienić, ale niekoniecznie na lepsze. Trudno jest opanować koronawirusa, jeśli nie zrobiono tego we wczesnym stadium, o czym najlepiej wiedzą Chiny.
Na całym świecie epidemia będzie oznaczała redukcję wzrostu gospodarczego, ale w Japonii – pogłębienie recesji. Jeszcze przed wirusem japońska gospodarka kurczyła się najszybciej od sześciu lat. Ratunek miał nadejść tego lata w postaci letnich igrzysk olimpijskich w Tokio. Miały one być trampoliną do czwartej kadencji Abe, a mogą okazać się mogiłą jego kariery.
Rząd mówi, że jest za wcześnie, by rozważać odwołanie olimpiady. Ale kto wie, czy nie będziemy kibicować zmaganiom sportowców w maseczkach przy pustych trybunach.