Giganci zaciskają pasa
Władze ligi hiszpańskiej drastycznie ograniczają zarobki piłkarzy. Płacowe budżety klubów uszczuplą o 610 mln euro, zbiednieją zwłaszcza Real i Barcelona.
Skutki międzynarodowe: Barcelona i Real tracą zdolność przyciągania megagwiazd, bo tracą zdolność konkurowania z angielską Premier League. A wkrótce czekają ich negocjacje z kapitanami i najjaśniejszymi gwiazdami – Leo Messim oraz Sergio Ramosem.
Skutki krajowe: wyraźnie zmaleje przewaga obu potentatów nad rywalami, dzięki której przejęli rozgrywki ligowe na własność – podzielili między sobą 15 z ostatnich 16 tytułów mistrzowskich, ten jeden jedyny raz pozwalając się przechytrzyć Atlético Madryt. Dominowali zawsze, ale nigdy aż tak. W latach 80. musieli na cztery kolejne sezony oddać prymat klubom baskijskim.
Barcelona zredukuje budżet na pensje z 671 do 382,7 mln euro (spadek o 43 proc.!); madrycki Real wyprzedzi ją w ligowym rankingu, bo na gaże wyda już nie 641, lecz 468,5 mln (-27 proc.); sąsiednie Atlético zamiast dotychczasowych 348 przeznaczy na pracowników 252,7 mln (-28 proc.). Cały nietykalny tercet, który sezon w sezon obsadza ligowe podium, pożyje znacznie skromniej, tymczasem główni przeciwnicy nie zbiednieją, a nawet przeciwnie. Fundusz płacowy w Sevilli wzrośnie ze 185,1 do 185,7 mln, w liderze tabeli Realu Sociedad – z 81 do 101 mln, w wiceliderze Villarrealu – ze 108 do 145 mln.
Premia dla Messiego
Limity płacowe w La Liga nie obejmują jednostek, lecz całość wydatków na personel w segmencie sportowym – piłkarzy, trenerów, fizjoterapeutów i wszystkie inne osoby tworzące drużyny seniorską oraz juniorskie. Wprowadzono je w 2013 roku, gdy szefem ligi został urzędujący do teraz Javier Tebas. Zależą od przychodów, miały uchronić kluby przed nieodpowiedzialnością prezesów, którzy zadłużali je bez opamiętania, aż nawet uznanym firmom zagroziło bankructwo.
Teraz ligowi nadzorcy dzięki nim pilnują, by nikt nie zlekceważył zapaści, w jaką futbol wciągnęła pandemia.
W najsilniej dotkniętym kryzysem klubie ze stolicy Katalonii wyprzedawanie sreber rozpoczęło się już latem. Pozbyto się stanowiących pokaźny finansowy balast weteranów (Luis Suárez, Ivan Rakitić, Arturo Vidal), kontrakty innych renegocjowano (Gerard Piqué, Marc-André Ter Stegen, Frenkie de Jong), na rynku transferowym import kosztował mniej, niż wynosiły zyski z eksportu (teoretycznie najdroższego Miralema Pjanicia pozyskano dzięki wymianie z Juventusem na Arthura Melo). To nie wystarczyło, więc po rezygnacji całego zarządu – skompromitowanego z wielu powodów, nie tylko biznesowych – tymczasowi zarządcy wciąż pertraktują z piłkarzami. Inaczej musieliby w styczniu ogłosić plajtę.
Co gorsza, z klubu wyrywał się Leo Messi. Został zatrzymany siłą, ale po sezonie jego umowa wygasa – i niezależnie od tego, czy Argentyńczyk ją przedłuży (co pochłonie bezmiar pieniędzy), Barcelona musi wypłacić mu 30 mln euro premii. To pokłosie zobowiązań poczynionych w lepszych czasach.
Szefowie Realu też finalizują prace nad zmodyfikowaniem kontraktów piłkarzy, nowe propozycje przedstawią za kilka dni. Ich czekają rozmowy o przyszłości z Sergio Ramosem, 34-letnim żywym symbolem białej części Madrytu, który pomimo wieku utrzymuje znakomitą formę atletyczną, jako obrońca z duszą atakującego seryjnie przesądza o zwycięstwach, bije kolejne rekordy i ponoć przyciąga zainteresowanie mnóstwa klubów: od Paris Saint-Germain przez Juventus oraz Inter Mediolan po Manchester United.
Schyłek ery El Clásico?
Prezes Realu Florentino Pérez zapewne Ramosa zatrzyma – również dlatego, że nie ma alternatywy, na luksusowe zakupy już go nie stać. Latem nie wydał na nowych piłkarzy ani eurocenta (drużynę zasilił jedynie zawróconym z wypożyczenia Martinem Odegaardem), natomiast sprzedawał na potęgę – na oddaniu Achrafa Hakimiego (Inter Mediolan), Garetha Bale’a i Sergio Reguilóna (Tottenham), Jamesa Rodrígueza (Everton), Brahima Díaza (Milan) czy Óscara Rodrìgueza (Sevilla) zarobił 100 mln euro.
Hiszpańskie kolosy malały jeszcze przed koronazawieruchą. Przez ponad dekadę przyzwyczajały się, że wystarczy im skinąć, by mieć każdego piłkarza na świecie. W minionych latach ich urok zaczął jednak niknąć – w 2017 roku z Barcelony uciekł Neymar, w 2018 roku madrytczyków porzucił Cristiano Ronaldo, w 2019 roku prezes królewskiego klubu znów nie zdołał wyrwać PSG wymarzonego Kyliana Mbappé, w 2020 roku do Manchesteru City próbował się ewakuować Messi. Gdyby mu się udało, nastąpiłby symboliczny i zarazem ostateczny upadek El Clásico – wszyscy główni kandydaci do tytułu gracza numer jeden na planecie graliby gdzie indziej.
Słabnącą pozycję gigantów wyeksponowały wyniki Ligi Mistrzów. Real znów odpadł w 1/8 finału, Katalończycy rundę dalej przyjęli 2:8 od Bayernu – u jednych recesja, u drugich krach. Teraz tendencja prawdopodobnie jeszcze się nasili, bo gdzie indziej (patrz: najpopularniejsza na planecie liga angielska) elita nie biednieje, tymczasem Javier Tebas otwarcie apeluje do prezesów La Liga, by we własnym interesie nie wahali się sprzedawać graczy i maksymalnie ścinać pensje.
I niewykluczone, że uczestnicy El Clásico zostaną obaleni także w Hiszpanii.