Real nie chce rewolucji
Niepokonani dotąd w tym sezonie piłkarze Atlético przegrali derby Madrytu 0:2 i choć utrzymali pozycję lidera, to ich przewaga nad Realem stopniała do trzech punktów.
Po kwadransie gry Karim Benzema trafił w słupek, a kilkadziesiąt sekund później piłkę wepchnął do siatki Casemiro. Głową, po rzucie rożnym. Goście kompletnie zaniedbali krycie, jakby uznali, że defensywny pomocnik nie strzela goli rzadko, lecz nigdy. Tymczasem on strzela częściej, niż podpowiada intuicja, uzbierał ich w barwach Realu więcej niż pozostali biegający obok w środku pola Luka Modrić oraz Toni Kroos (choć rozegrał mniej meczów!).
Zawodnicy Atlético zachowali się w nie swoim stylu, wszak od miesięcy chwalimy ich przede wszystkim za kunszt defensywny. I stało się coś niezwykłego – oto po raz pierwszy w sezonie ligi hiszpańskiej pozwolili rywalom objąć prowadzenie. Wreszcie ktoś znalazł sposób, by ich skrzywdzić.
Co więcej, broniący tytułu gospodarze do ostatniej akcji meczu panowali nad boiskiem. I gdy po nieco ponad godzinie gry podwyższyli na 2:0 – dzięki uderzeniu z dystansu Daniego Carvajala, odbita od słupka piłka uderzyła w plecy bramkarza Jana Oblaka, po czym wpadła do siatki – stało się jasne, że Atlético zmarnuje doskonałą okazję. Gdyby przynajmniej zremisowało, utrzymałoby sześciopunktową przewagę nad Realem. A ma jeszcze w zanadrzu jeden zaległy mecz...
Jak broni Atlético
Na razie jednak widmo rewolucji nieco się oddaliło. Rewolucji, czyli obalenia hegemonii Barcelony i Realu, którą zaczęła prognozować cała futbolowa Hiszpania.
Giganci trzymają w kraju władzę absolutną od 2005 roku, jako jedyni próbowali ją odebrać właśnie piłkarze Atlético. Raz im się udało, dwukrotnie wkradali się między faworytów i zdobywali wicemistrzostwo, od ośmiu sezonów nie spadli z podium. Jak Barcelona i Real uciekli całej lidze hiszpańskiej, tak oni uciekli jej reszcie.
A przewodzi im niezmiennie Diego Simeone, najdłużej zatrudniony w jednym miejscu trener w szeroko pojętej europejskiej czołówce – pracuje od grudnia 2011 roku, konstruuje drużynę za drużyną, żadna nie schodzi poniżej poziomu więcej niż przyzwoitego (Atlético właśnie po raz ósmy z rzędu awansowało do wiosennej fazy Ligi Mistrzów). I pozostaje niezrównanym organizatorem gry obronnej. Do sobotniego wieczoru w bieżącym sezonie ligi hiszpańskiej madrytczycy stracili ledwie dwa gole, a pozwolili je rywalom strzelić, dopiero gdy nie miały one znaczenia. W końcówkach meczów, zrelaksowani prowadzeniem 5:0 z Granadą oraz 2:0 z Osasuną.
Złamał ich dopiero Real, który staje się przypadkiem coraz bardziej intrygujący. Gubi mnóstwo punktów, regularnie miewa wpadki wręcz szokujące, ale w chwilach krytycznych i meczach hitowych nie zawodzi właściwie nigdy – w Champions League dwukrotnie przegrał z Szachtarem Donieck, ale nie dał się pokonać Interowi Mediolan ani Borussii Mönchengladbach, tę ostatnią w decydującym starciu zadusił w kwadrans, natomiast w kraju oddał spotkania z Cadis i Alaves, by powygrywać z Barceloną, Sevillą (na wyjeździe) i sensacyjnym wiceliderem Villarrealem oraz zremisować z równie sensacyjnym liderem z San Sebastian (również na wyjeździe).
Kolejna młodość weteranów
Piłkarze królewskiego klubu zdają się pożądać gry pod presją, w stanie zagrożenia. Co można uznać za wersję o tyle prawdopodobną, że za wyniki wciąż odpowiadają w głównej mierze weterani, piękni ponadtrzydziestoletni – być może znużeni prozą szarej codzienności, niekoniecznie zdolni też do utrzymania szczytowej dyspozycji atletycznej w każdym meczu.
W derbach w podstawowym składzie ujrzeliśmy aż ośmiu zawodników, którzy wystąpili w ostatnim zwycięskim finale Ligi Mistrzów, z Liverpoolem w 2018 roku. Od Benzemy (33 lata) i Lucasa Vázqueza (29, wtedy rezerwowy), przez pilnujących środka pola Lukę Modricia (35), Toniego Kroosa (w styczniu skończy 31) i Casemiro (w lutym skończy 29), po obrońców Daniego Carvajala (w styczniu skończy 29), Sergio Ramosa (34) i Raphaela Varane’a (27). Oni przeżyli już wszystko, wygrali też wszystko – i to w futbolu zarówno reprezentacyjnym, jak i klubowym.
W Atlético spotkali jednak godnego siebie przeciwnika. I zareagowali jak w poprzedni weekend, gdy zatriumfowali w Sewilli, oraz w środę, gdy groziła im katastrofa bez precedensu – odpadnięcie z Ligi Mistrzów w fazie grupowej. Tydzień temu pytano, czy Zinédine Zidane wytrwa na stanowisku do świąt, podawano nawet nazwiska kandydatów na następcę. Teraz wróci raczej dyskusja, czy aby Realu nie stać na obronę tytułu. Nie dokonali tego wyczynu od wiosny 2008 roku.
Teraz też będzie trudno, bo dramatycznie brakuje im regularności. Ale w momencie kryzysowym wyglądali rewelacyjnie, po mistrzowsku – w meczach z Sevillą, Borussią i derbowym, w których mogli ostatecznie zawalić sezon, nie stracili nawet gola. Ich weterani pokazali klasę, której nie zdołał zademonstrować np. 21-letni João Felix, najdroższy piłkarz Atlético, odwołany z boiska po niespełna godzinie gry. Schodził wściekły, zanim usiadł, skopał fotel na trybunach.
Piłkarze z białej części Madrytu panowali i na murawie, i nad sobą, zadanie znów wykonali z lodowatym spokojem. Wrócił stary, dobry Real, drużyna zdolna pokonać każdego w Europie.
Pytanie, na jak długo.