Teraz piłka jest po stronie Unii
Walka o praworządność Polska odwieczna targowica – prorosyjska, antyzachodnia – już właściwie powiedziała i zrobiła wszystko.
Autor jest profesorem filozofii prawa na Uniwersytecie Sydney i profesorem w Centrum Europejskim UW. Polskie tłumaczenie jego „Konstytucyjnego kryzysu Polski” (Oksford 2019) ukazało się w 2020 r. nakładem fundacji Liberté. Twitter @ WojSadurski
Targowica już niczego nie ukrywa. Wszyscy powinni sobie zdać sprawę z tego, co się naprawdę stało: ni mniej, ni więcej Polska wypowiedziała traktat o Unii Europejskiej. Mówiąc, że traktat rozumiany w pewien sposób (w sumie jedyny możliwy!) jest niezgodny z polską konstytucją, Polska podważyła traktat przyjęty wcześniej jednogłośnie przez 28 państw, w tym Polskę. I nie ma najmniejszego znaczenia, że zostało to wypowiedziane przez pseudoorgan, bo wszyscy wiedzą, i w Polsce, i w Unii, że Trybunał mgr Przyłębskiej wypowiada słowa i myśli Jarosława Kaczyńskiego. Afirmacja „wyroku” prok. Piotrowicza przez rząd jest postawieniem kropki nad i. Polska nie czuje się związana traktatami.
Nie ma więc na co już Unia czekać, bo po oficjalnej stronie polskiej wszystko już zostało powiedziane. Jakieś zróżnicowania głosów w obozie targowicy, jakieś grzeczne słówka premiera, jakieś podchody pod obiecaną kasę, jakieś miny Gowina – to nie będzie miało już żadnego znaczenia. Do Unii dotarł potężny, jednolity przekaz polskiej targowicy, wzmocniony jeszcze ostentacyjnym aliansem wodza państwa z proputinowskimi, często neofaszystowskimi ruchami skrajnej prawicy w Europie Zachodniej. Na dodatek opozycja okazała się zaskakująco niemrawa i wyciszona, uliczne protesty bardzo cienkie, a mądry głos byłego już rzecznika praw obywatelskich utonął we wrzasku rozwydrzonego bachora, jaką to rolę rząd przeznaczył Polsce w Unii.
Ta ostatnia musi jakoś na to zareagować.
Unia, czyli instytucje unijne, zwłaszcza Komisja, ale także pozostałe rządy, z których żaden (poza może Węgrami) nie ma ochoty na takie ekscesy, muszą zdać sobie sprawę, że oto Unia stoi przed prawdziwym kryzysem egzystencjalnym, groźniejszym od kryzysu monetarnego czy imigracyjnego. Tamte to były problemy do rozwiązania. Teraz stawką jest przetrwanie Unii jako struktury opartej na prawie i wartościach, zwłaszcza praworządności. Że jeśli teraz nie zareaguje właściwie (a co może zrobić, o tym poniżej), to jutro, pojutrze albo choćby za 10 lat kolejne państwa będą w kolejce do loży niepraworządnych. Poza Węgrami już Słowenia przebiera nogami do salonu niepraworządnych, a jeśli we Francji wygra Marine Le Pen, a we Włoszech – koalicja wokół Salviniego i Braci Włochów (tych w brunatnych koszulach), to wszyscy ci przyjaciele PiS-u szybko rozwalą Unię od środka. Zarówno przez demolowanie niezależności sądów (skoro Polsce wolno, to dlaczego nam nie?), jak i przez otwarty sojusz z Rosją Putina lub postputinowską.
Teraz jest ostatnia chwila, by tej degrengoladzie najlepszego projektu w dziejach kontynentu zapobiec. Bo jeśli Unia nie zajmie jasnego i ostrego stanowiska, to dzisiejsi eurokraci za kilka lat będą grabarzami Unii. Nie mówiąc już, że interwencja należy się Polsce – bo przecież Polska to nie tylko dzisiejsza targowica przy władzy. Nikt już nie musi na szczęście umierać za Gdańsk, ale trzeba coś jednak zrobić, a nie wracać do fatalnego wątku, streszczającego się w słowach: „Panowie (i Panie): żadnych mrzonek!”. Te słowa cara Aleksandra II odbijają się echem co dekadę, podchwytywane chętnie w Brukseli, Paryżu czy Berlinie, skazujące polskich demokratów na marginalizację, osamotnienie w Europie.
Ale jeśli już nawet nie polskim demokratom – niech sami walczą z targowicą, usłyszymy – to Unia jest coś winna sobie, pozostałym 25 krajom (Węgier nie liczę) i ich podatnikom. Potrzebne jest przede wszystkim jedno: zdecydowanie. Cała historia pokazuje, do jakich tragedii dochodzi, gdy tego zdecydowania zabraknie.
Nie jest to więc czas na kunktatorstwo, ostrożność i wysyłanie sprzecznych sygnałów. Kategoryczne słowa wspaniałej Věry Jourovej, która wie, jak jest, natychmiast temperowane są przez oportunistyczną przewodniczącą Komisji. Wiadomo, niemiecka polityczka czuje, że Niemcom wolno mniej w krytyce rządu polskiego. Ale Ursula von der Leyen jest nade wszystko polityczką europejską, a tylko w drugim rzędzie – Niemką. Zachowuje się, jakby miała odpłacić się Morawieckiemu za zatopienie Fransa Timmermansa. Z własnych źródeł wiem, że jest w aparacie Komisji mocno nielubiana. Może jej polityczne zagubienie z tego wynika?
Słowa są w polityce potężną bronią, bo stanowią kapitał polityczny, który opozycja demokratyczna w krytykowanym kraju może wykorzystać przeciw łamiącemu prawo rządowi. A Unia ma nie tylko możliwość składania różnych deklaracji, na które często nie zwraca się uwagi. Ma też sformalizowane procedury potępiania i nacisku. Procedura z tytułu art. 7 traktatu (prowadząca do deklaracji, że w danym państwie nastąpiło ryzyko naruszenia wartości unijnych, a w pewnych okolicznościach także do zawieszenia głosu w Radzie, czyli najwyższym organie decyzyjnym) ślimaczy się ponad miarę. Wytoczona przeciwko Polsce w grudniu 2017 r. (Polska była pierwszym państwem unijnym, którego spotkał ten zaszczyt; potem dołączyły Węgry) procedura utkwiła w Radzie, przytłoczona matactwami i krętactwami polskiego rządu wzywanego na dywanik. Minister Szymański kłamie, premier Morawiecki czaruje i baja, a czas upływa. Procedura ta musi być przyspieszona i zakończona. Można wątpić, czy stanie się to teraz, w czasie prezydencji słoweńskiej – ale naciskać trzeba.
Mówi się, że są to instrumenty „naming and shaming”. Czyli nazywania i zawstydzania. Mam wątpliwości, czy rządy bez wstydu można zawstydzić. Ale można dać symboliczne atuty ich oponentom.
Drugim instrumentem nacisku są orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości. Te jednak są uzależnione od skarg Komisji (prawda, są jeszcze orzeczenia w odpowiedzi na tzw. pytania prejudycjalne z Polski, ale takie orzeczenia mają niższą skuteczność niż w odpowiedzi na skargi Komisji). Skargi Komisji są jednak wedle schematu: „za mało, za późno”. W tej chwili na rozpatrzenie przez TSUE czeka tylko skarga na „ustawę kagańcową”, chociaż skargi na neo-KRS (wielokrotnie krytykowaną przez TSUE jako niespełniającą wymogów organów sądownictwa) czy na Trybunał Julii Przyłębskiej (którego rozliczne formalne felery były jedną z oficjalnych przyczyn wszczęcia procedury art. 7) w pełni kwalifikują się natychmiast do skargi do TSUE. Przy czym Komisja powinna (a ma takie możliwości) domagać się trybu przyspieszonego.
Komisja musi też egzekwować wykonywanie orzeczeń TSUE, a teraz w szczególności orzeczenia z 15 lipca o bezprawnym charakterze tzw. Izby Dyscyplinarnej. Sam TSUE nie ma możliwości wykonywania swych orzeczeń – ale może to zrobić na wniosek Komisji. Wzorem niech będzie wyrok w sprawie Puszczy Białowieskiej z lipca 2017r., kiedy jeszcze oczekując na finalny wyrok, TSUE nakazał Polsce wstrzymanie wyrębu, a w listopadzie 2017 r. przyznał Komisji rację w żądaniu kar – 100 tys. euro za każdy dzień niestosowania się do tymczasowego wyroku. Wycinka niezależnego wymiaru sprawiedliwości jest czymś gorszym od wycinki drzew.
Ale jeśli już nawet nie polskim demokratom – niech sami walczą z targowicą, usłyszymy – to Unia jest coś winna sobie, pozostałym 25 krajom (Węgier nie liczę) i ich podatnikom
Na koniec – zostają prawdziwe czyny, a nie słowa, deklaracje czy wyroki. Kasa. Kasa za niewykonywanie wyroków i kasa za łamanie praworządności. Nie jest prawdą, że warunkowość Funduszu Odbudowy została odrzucona. To tylko PiS-owska i węgierska propaganda. Praworządność jest nadal warunkiem przyznawania funduszy, bo państwo z zależnymi sędziami nie daje gwarancji, że fundusze te będą wydawane rzetelnie, a nie w stylu Orbána, czyli wzbogacając skorumpowaną oligarchię. W Unii obowiązuje regulacja z 16 grudnia 2020 roku w sprawie warunków „ochrony budżetu unijnego”. Regulacja dotyczy wszystkich funduszy, w tym z tzw. Europejskiego Instrumentu Odbudowy. Artykuł 4 owej regulacji mówi o związku między praworządnością a zagrożeniem dla ochrony unijnego budżetu. Unia ma mechanizmy wstrzymywania przydziału funduszy, tylko trzeba chcieć z nich skorzystać.
Czy polski patriota może wspierać takie sankcje? Nie lubię wystawiania świadectw patriotyzmu, mamy od tego dosyć specjalistów. Ale zapewne tylko prawdziwe sankcje mogą wpłynąć na ten kłamliwy, krętacki i głęboko skorumpowany rząd. Żaden polityk opozycyjny tego nie powie, ale niezależny komentator może nie tyle dawać rady, ile postawić diagnozę. Być może tylko takie sankcje mogą przekonać wyborców, że polskie skorumpowane władze postawiły Polaków na dalekim marginesie Unii, a w strefie wpływów rosyjskich, by tylko utrwalić swoje przywileje. I tylko wtedy wyborcy będą mieli mocne motywacje, by rządzącą targowicę odwołać, a winnych łamania praworządności – sprawiedliwie ukarać.