Kto wyniesie śmieci po rewolucji, czyli Marta Lempart kontra sprzątaczka
Spór o farbę na siedzibie PiS Niewiele rzeczy irytuje mnie bardziej niż nieświadome swego przywileju elity. Jedną z tych rzeczy jest przekonanie, że protesty powinny być schludne, kulturalne i nikomu nie przeszkadzać.
Jedno z najlepszych pytań w historii sztuki zadała w 1969 r. amerykańska artystka Mierle Laderman Ukeles. Brzmi ono: A po rewolucji kto przyjdzie odebrać twoje śmieci?
Ukeles zadała to pytanie jako świeżo upieczona matka, która właśnie odkryła, że jako kobieta zajmująca się dzieckiem i domem dla świata sztuki stała się bezużyteczna. Ale idealnie pasuje też do kłótni między Martą Lempart a panią sprzątającą budynek, w którym mieści się biuro PiS.
Liderka Strajku Kobiet zjawiła się na Nowogrodzkiej w piątek, by zaprotestować przeciw planom całkowitego zakazu aborcji, obejmującego m.in. karanie kobiet przerywających ciążę i wprowadzenie rejestru ciężarnych. Wejście i drzwi do siedziby partii oblała czerwoną farbą. Zareagowała na to sprzątaczka: najpierw opieprzyła Lempart, a potem przyniosła jej mopa i kazała po sobie posprzątać. Aktywistka odmówiła, dodając, że walczy również za dzieci tej pani. Ktoś rzucił, że posprzątać powinien Kaczyński. Wszystko przed kamerami.
Prawicowi komentatorzy triumfowali: oto aborcjonistki pokazały swoje prawdziwe oblicze rozpuszczonych, awanturujących się paniuś, które wycierają sobie pysk prawami kobiet, ale gardzą prawdziwymi, porządnymi kobietami. Typowe lewactwo, na pokaz zaangażowane, a w rzeczywistości niewidzące dalej niż czubek swojego nosa.
Triumfowała też lewica: oto Lempart, paskudna liberałka, straciła prawo do reprezentowania walczących o swoje prawa Polek. Dała popis arogancji na miarę naszej klasy średniej, która (natchniona przez ośmiorniczki) jedną ręką trzyma transparent broniący wolności i demokracji, drugą podpisuje umowy śmieciowe, trzecią żegna się przed obrazkiem z papieżem, a czwartą lajkuje tweety Leszka Balcerowicza.
Zdenerwowana tą zgodnością prawica zaatakowała przedstawicieli lewicy, którzy krytykując Lempart, określili ją jako „wyżej postawioną w społeczeństwie”. Ci tłumaczyli, że nie oni, ale Pierre Bourdieu, a w sumie nie Bourdieu, tylko społeczeństwo, czyli wszyscy. A awantura trwała.
O ile prawicowe ubolewania nad wulgarnością feministek nie robią na mnie wrażenia, o tyle perspektywę lewicy poniekąd rozumiem. Mnie też niewiele rzeczy irytuje bardziej niż nieświadome swego przywileju elity pogardzające prostymi ludźmi. Ale tak się składa, że jedną z tych szczególnie irytujących rzeczy jest przekonanie, że protesty powinny być schludne, kulturalne i nikomu nie przeszkadzać.
A to przekonanie ma się u nas dobrze. Polacy śmieją się z czechosłowackiej Partii Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa i dziwują, patrząc na protestujących Białorusinów czekających na czerwonym świetle. Wystarczy jednak, by ktoś użył brzydkiego słowa, spowodował utrudnienia w ruchu czy pomalował ścianę, a już chór komentatorów zachłystuje się świętym oburzeniem. Wszystkim, którzy myślą teraz „na Zachodzie to nie do pomyślenia”, polecam obchody 1 maja w Berlinie, antyrasistowskie protesty w Paryżu albo jakąkolwiek demonstrację w Atenach.
Owszem, protesty bywają głośne, uciążliwe, generujące koszty, a niekiedy również są niemądre. Zdarza się, że utrudniają życie osobom, które nie są odpowiedzialne za stan rzeczy – czasem to pani sprzątająca, która będzie szorować farbę, czasem podróżny, który nie zdąży na samolot na urlop, bo manifestacja blokuje ulicę, czasem rodzic, który musi zająć się dziećmi w czasie protestu nauczycieli. Nie zazdroszczę koleżance mieszkającej z malutką córeczką na Żoliborzu, która przez pół zeszłej jesieni miała pod oknami rozkrzyczany tłum ciągnący pod dom Kaczyńskiego. Ale – i tu Lempart trafiła w sedno – ten tłum był tam również dla niej i dla jej córki.
Nie zawsze zgadzam się z Martą Lempart, nie wszystkie jej wypowiedzi i decyzje mi się podobają. Ale oburzenie, że nie złapała za mopa, to absurd. Błędem liderki OSK było nie pobrudzenie drzwi farbą, lecz wdanie się w kłótnię z panią sprzątającą, zamiast odpowiedzieć jej uprzejmie i z szacunkiem. Nie wiem, czy to wyraz pogardy, jaką liderka OSK żywi do sprzątaczek, czy po prostu reakcja wynikającą z wściekłości i frustracji – uczuć, które we współczesnej Polsce wydają się w pełni uzasadnione. Nie sądzę, by byli to w stanie ocenić inni komentujący.
Wiem za to, że na Nowogrodzkiej broniła osób, które PiS skazuje na cierpienie, śmierć, strach, a niedługo, być może, więzienie. Tych, którym lekarze każą ryzykować sepsę, nosząc obumarły płód. Którym odmawiają aborcji, nawet gdy się im należy. Które fundamentaliści chcą zastraszać, rejestrować, kazać im tłumaczyć się z poronień.
Wiele z nich to też sprzątaczki, bezrobotne, osoby pracujące w fabrykach i centrach Amazona, zarabiające minimalną pensję albo nawet i nie. To te osoby restrykcyjne prawo dotyka najmocniej: nie mają pieniędzy na wyjazd za granicę, nie mogą wziąć kilku dni wolnego. Nie mają znajomego ordynatora, urzędniczki ani dziennikarki, którą mogłyby poprosić o pomoc, gdy nie mogą wyegzekwować swoich praw.
Pytanie, kto posprząta po rewolucji, jest ważne, bo przypomina o niezbędnej i niedocenianej pracy. Ale nie oznacza to, że wszystkie rewolucje należy odwołać, żeby przypadkiem coś się nie pobrudziło.