Tacy jak ja protestują w obronie wolnych mediów
Drodzy moi dziennikarze „Gazety Wyborczej”, zaczynałam pracę jako młoda dziewczyna w małym miasteczku przygranicznym, gdzie wszyscy się znali. Jeszcze trwała komuna, były zastój i ponura egzystencja. Gazety, które powielały te same informacje, te same zdjęcia, podobne wywiady i wynurzenia. Duszne i nieciekawe, bez polotu.
Adam Michnik, Jacek Kuroń i inni towarzyszyli mi w życiu już wcześniej. Poza literaturą wspierali nas na strajkach studenckich w 1981 roku tuż przed stanem wojennym. I gdy zaczął się przełom, z nadzieją patrzyłam na „Gazetę Wyborczą”, której pierwszy numer przyniósł kolega do pracy. Nareszcie coś, co dawało oddech i ufność, że mam swoją gazetę codzienną. A na pierwszej stronie Lech Wałęsa, do tej chwili „prywatna osoba z wąsami”. Od drugiego numeru, który kupiłam w kiosku Ruchu, towarzyszycie mi przez wszystkie te lata. Wy się zmienialiście, a ja z Wami. Od paru lat czytam Was w wersji elektronicznej, ale właśnie od tego zaczynam poranek. Często zresztą czytuję Was i na dobranoc, bo zawsze jest jeszcze coś, co umknęło albo było zbyt długie.
Od sześciu lat, gdy prezes zagarnia kolejno wszystko, boję się o to, że i Wy znikniecie, a Wasze miejsce zajmą podwładni z kompleksem Michnika, których zadaniem będzie zaorać wszystko. Tak jak zaorano moją ukochaną Trójkę. Dlatego też z drżeniem serca czytam listy Zarządu do Was, Wasze odpowiedzi i różne reakcje dookoła. Dlatego piszę do Was, bo chcę, abyście wiedzieli, że takich jak ja jest wielu. To tacy jak ja stoją pod sądami, protestują w obronie wolnych mediów. Jesteście nam potrzebni.
Jesteście potrzebni również tym, którzy wspierają prezesa i jego rządy. Tylko że oni jeszcze tego nie rozumieją. Wydaje im się, że jak we wszystkich mediach zapanuje orlenizacja, to nareszcie będą wolni i szczęśliwi. A będzie akurat dokładnie na odwrót.
Trzymam za Was kciuki, nie dajcie się. ●