Partyjniactwo kulturze nie służy
Lekcja z Zachęty
Janusz Janowski zastępujący Hannę Wróblewską na stanowisku szefa najważniejszej państwowej galerii sztuki to jakby Przemysław Czarnek został rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Do tej pory Zachęta była wzorem ambitnej, a zarazem wyważonej oferty kulturalnej i edukacyjnej, instytucją z renomą, której nie mógł zlekceważyć nawet minister Piotr Gliński – przecież i on, już na urzędzie, był tu na wernisażu. Jeszcze w 2017 Gliński przedłużył Wróblewskiej kontrakt – co się teraz zmieniło? Czy to krytyka z prawej strony sprawia, że minister woli kandydata, który w publicznych mediach snuje tyrady przeciw „ideologii gender” i „ideologii LGBT”?
Właśnie poniosły klęskę dorobek i kompetencje, a wygrało partyjniactwo, mentalność „odzyskiwania” i „dawania swoim”. Nie pierwsza to taka klęska, ale tym razem wyjątkowo bolesna.
Tak, odchodząca ze stanowiska Hanna Wróblewska również została dyrektorką Zachęty bez konkursu. Te decyzje jednak w żadnej mierze nie są symetryczne. Wróblewska pracowała w Zachęcie jako przewodniczka, kuratorka, świetnie zna tę instytucję i tworzyła jej sukcesy, jest ważną postacią świata sztuki. Janusz Janowski, niszowy malarz i szef Związku Polskich Artystów Plastyków, wsławił się głównie wypowiedziami demaskującymi rzekomy upadek współczesnej kultury i wchodzeniem we wszystkie możliwe ciała doradcze tworzone przez PiS. Jednoosobowa decyzja ministra Bogdana Zdrojewskiego w 2010 r. o powołaniu Hanny Wróblewskiej była decyzją dobrą – jednoosobowa decyzja Piotra Glińskiego o powołaniu Janusza Janowskiego jest decyzją fatalną.
Jaka jest z tej klęski lekcja na przyszłość? Polska polityka kulturalna przez trzy dekady od zmiany ustroju nie wypracowała żadnych mechanizmów bronienia ważnych państwowych instytucji sztuki przed arbitralnymi decyzjami polityków. Jeden podpis ministra kultury może zagrozić efektom dekad pracy, badań, budowania kolekcji, publiczności. To tak, jakby rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego powoływać jednym rozporządzeniem tego czy innego ministra nauki. Dziś jedyną, niedoskonałą formą zabezpieczenia ważnych instytucji kultury jest decentralizacja, i to na nią zresztą narzekał przyszły dyrektor Zachęty, mówiąc o „zbyt wolnej »dobrej zmianie«” w sztuce. Wiele instytucji wciąż pozostaje w rękach samorządów lokalnych. Samorządowcy, którzy widzą sami siebie jako bastion demokratycznej Polski, nie mogą powtarzać stylu Glińskiego.
Nie ma odpowiednio silnych ustawowych umocowań dla np. rad powierniczych, które złożone m.in. z zewnętrznych ekspertów i przedstawicieli zespołu danej instytucji mogłyby wybierać dyrektora. Dziś nawet tam, gdzie takie rady kiedyś istniały, jak np. w Zamku Królewskim w Warszawie, można je było zlikwidować też jednym podpisem ministra – tak właśnie stało się w Zamku, gdzie Gliński zlikwidował radę zmieniając statut, bo nie podobała mu się jej decyzja. Co mądrzejsi ludzie z dzisiejszej opozycji parlamentarnej powinni już dziś opracowywać rozwiązania prawne, które utrudnią takie sobiepaństwo. To właśnie obrona demokracji, to obrona polskiej kultury i – tu zwracam się do frakcji konserwatywnej – polskiego dziedzictwa. Ale to wymaga myślenia w perspektywie dłuższej niż jeden rok.
●
Jeden podpis ministra kultury może zagrozić efektom dekad pracy, badań, budowania kolekcji, publiczności